piątek, 29 września 2017

Studia, nowe miasto, obce mieszkanie, obcy ludzie

/Z lekkim opóźnieniem, ale jest/

Koniec liceum, czy też technikum. Matura. Potem jej wyniki. Wszystko się na siebie nawarstwia. W międzyczasie trzeba już się rejestrować na uczelnie. Tylko którą wybrać? Na co się decydować? Co będę w życiu robić? Iść na studia, czy jednak nie?

Czas podejmowania własnych decyzji zaczyna się właśnie teraz. Cały świat, a w nim mnóstwo wyborów i opcji właśnie stoi przede mną i przed wieloma z Was. Ja w tym roku poczyniłam już pewne kroki w kierunku odnalezienia mojego celu życiowego. To, czy były słuszne okaże się przez najbliższe parę miesięcy.

Powiem Wam, że miałam wielki problem ze stwierdzeniem, co ja tak naprawdę chciałabym robić i w jakiej dziedzinie czuję się najpewniej. Wiedziałam tylko, że chcę iść na studia. Chcę się dalej kształcić. Nie chcę stać w miejscu, szczególnie ze względu na to, że skończyłam tylko liceum, a więc nie mam żadnego fachu.

W końcu, kiedy, praktycznie przed samą maturą, zdecydowałam się na język angielski, okazało się, że jest już trochę za późno. Wyniki nie pozwoliły mi się dostać na studia, więc musiałam szukać jakiejś alternatywy. Jako, że uczęszczałam do klasy o profilu biologiczno-chemicznym szukałam kierunków związanych z medycyną, ale nie bezpośrednio lekarskich. Moja mama podpowiedziała mi elektroradiologię (dla jasności: wszystko, co związane z rentgenem, rezonansem, tomografią komputerową, itp.), na którą z braku innych możliwości przystałam.
Dostałam się. Podpisałam wszystkie dokumenty, odebrałam mój plan zajęć, doczytałam o co tym ludzikom chodzi z fakultetami i w jaki sposób zaliczyć wuef. I czekam na dzień drugi października, który otworzy mi oczy na nowe możliwości.
I tu właśnie pojawia się pewien szkopuł. Mianowicie nie mam pojęcia czego się spodziewać. Nie znam nikogo z mojego roku. Żaden z moich znajomych nie zdecydował się na elektroradiologię. Nie wiem, czy ludzie, których poznam będą przyjaźni i otwarci, czy też będę się męczyła w ich towarzystwie. Jest tyle niewiadomych, których powoli zaczynam się obawiać. Znaczy, ja wiem, że wszystkich z czasem się poznaje i nawet, jak ktoś jest podłą suką, można do tej osoby przywyknąć, ale i tak... To dziwne uczucie mnie nie opuszcza.
Do tego mogę jeszcze dodać nowe miasto. Warszawa. Stolica. Mnóstwo ludzi. Mnóstwo miejsc, w których mogę się zgubić. Pochodzę z małego miasta, oddalonego od miejsca, do którego się przeprowadzam o 65 km. I boję się, że ludzie będą na mnie patrzeć jak na typowy "słoik". Niby nie powinno mnie to obchodzić, bo przecież większość ludzi studiujących w Warszawie to "słoiki". Ale nadal mam w głowie, że przez to mogą do mnie inaczej podchodzić i traktować mnie w odmienny sposób.

Staram się jednak to wszystko ignorować. Staram się nie myśleć o tym, że moja przyjaciółka będzie ode mnie oddalona o 300 km i ciężko będzie się nam spotykać. Staram się skupiać na pozytywach, bo, mimo strachu, je też widzę.
Nowi ludzie = nowe możliwości rozwoju osobistego i poznanie nowych tradycji (bo przecież nie każdy musi być mojej narodowości, czy też wyznania).
Nowe miasto = oderwanie od małej mieściny, w której wszyscy wszystkich znają i pozostanie w jakimś stopniu anonimowym.
Nowe mieszkanie = możliwość prowadzenia "dorosłego" życia i skupianie się na rzeczach, które faktycznie mnie interesują.
I w końcu studia = możliwość nauczenia się czegoś więcej niż tylko podstawowa wiedza z liceum. Możliwość poznania czegoś, co faktycznie nas interesuje i skupienia się na tym lub odrzucenia rzeczy nieistotnych i kompletnie niepotrzebnych w życiu.

Tak do tego podchodzę. Taki jest mój punkt widzenia. moje obawy, poprzetykane wizją nowych opcji, których jeszcze nie odkryłam.
A jak podchodzicie do tego wy?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz