piątek, 29 września 2017

Studia, nowe miasto, obce mieszkanie, obcy ludzie

/Z lekkim opóźnieniem, ale jest/

Koniec liceum, czy też technikum. Matura. Potem jej wyniki. Wszystko się na siebie nawarstwia. W międzyczasie trzeba już się rejestrować na uczelnie. Tylko którą wybrać? Na co się decydować? Co będę w życiu robić? Iść na studia, czy jednak nie?

Czas podejmowania własnych decyzji zaczyna się właśnie teraz. Cały świat, a w nim mnóstwo wyborów i opcji właśnie stoi przede mną i przed wieloma z Was. Ja w tym roku poczyniłam już pewne kroki w kierunku odnalezienia mojego celu życiowego. To, czy były słuszne okaże się przez najbliższe parę miesięcy.

Powiem Wam, że miałam wielki problem ze stwierdzeniem, co ja tak naprawdę chciałabym robić i w jakiej dziedzinie czuję się najpewniej. Wiedziałam tylko, że chcę iść na studia. Chcę się dalej kształcić. Nie chcę stać w miejscu, szczególnie ze względu na to, że skończyłam tylko liceum, a więc nie mam żadnego fachu.

W końcu, kiedy, praktycznie przed samą maturą, zdecydowałam się na język angielski, okazało się, że jest już trochę za późno. Wyniki nie pozwoliły mi się dostać na studia, więc musiałam szukać jakiejś alternatywy. Jako, że uczęszczałam do klasy o profilu biologiczno-chemicznym szukałam kierunków związanych z medycyną, ale nie bezpośrednio lekarskich. Moja mama podpowiedziała mi elektroradiologię (dla jasności: wszystko, co związane z rentgenem, rezonansem, tomografią komputerową, itp.), na którą z braku innych możliwości przystałam.
Dostałam się. Podpisałam wszystkie dokumenty, odebrałam mój plan zajęć, doczytałam o co tym ludzikom chodzi z fakultetami i w jaki sposób zaliczyć wuef. I czekam na dzień drugi października, który otworzy mi oczy na nowe możliwości.
I tu właśnie pojawia się pewien szkopuł. Mianowicie nie mam pojęcia czego się spodziewać. Nie znam nikogo z mojego roku. Żaden z moich znajomych nie zdecydował się na elektroradiologię. Nie wiem, czy ludzie, których poznam będą przyjaźni i otwarci, czy też będę się męczyła w ich towarzystwie. Jest tyle niewiadomych, których powoli zaczynam się obawiać. Znaczy, ja wiem, że wszystkich z czasem się poznaje i nawet, jak ktoś jest podłą suką, można do tej osoby przywyknąć, ale i tak... To dziwne uczucie mnie nie opuszcza.
Do tego mogę jeszcze dodać nowe miasto. Warszawa. Stolica. Mnóstwo ludzi. Mnóstwo miejsc, w których mogę się zgubić. Pochodzę z małego miasta, oddalonego od miejsca, do którego się przeprowadzam o 65 km. I boję się, że ludzie będą na mnie patrzeć jak na typowy "słoik". Niby nie powinno mnie to obchodzić, bo przecież większość ludzi studiujących w Warszawie to "słoiki". Ale nadal mam w głowie, że przez to mogą do mnie inaczej podchodzić i traktować mnie w odmienny sposób.

Staram się jednak to wszystko ignorować. Staram się nie myśleć o tym, że moja przyjaciółka będzie ode mnie oddalona o 300 km i ciężko będzie się nam spotykać. Staram się skupiać na pozytywach, bo, mimo strachu, je też widzę.
Nowi ludzie = nowe możliwości rozwoju osobistego i poznanie nowych tradycji (bo przecież nie każdy musi być mojej narodowości, czy też wyznania).
Nowe miasto = oderwanie od małej mieściny, w której wszyscy wszystkich znają i pozostanie w jakimś stopniu anonimowym.
Nowe mieszkanie = możliwość prowadzenia "dorosłego" życia i skupianie się na rzeczach, które faktycznie mnie interesują.
I w końcu studia = możliwość nauczenia się czegoś więcej niż tylko podstawowa wiedza z liceum. Możliwość poznania czegoś, co faktycznie nas interesuje i skupienia się na tym lub odrzucenia rzeczy nieistotnych i kompletnie niepotrzebnych w życiu.

Tak do tego podchodzę. Taki jest mój punkt widzenia. moje obawy, poprzetykane wizją nowych opcji, których jeszcze nie odkryłam.
A jak podchodzicie do tego wy?

czwartek, 28 września 2017

O nieśmiałości słów kilka | 2

Siedzę sobie od prawie trzech godzin w moim pokoju w akademiku. Jest śliczny, zmieściłam wszystkie rzeczy, ogólnie jestem zadowolona, z tym że strasznie się nudzę. Poukładałam wszystko, pochowałam, jest pięknie, ale mam ochotę z kimś się pośmiać i tu pojawia się mój życiowy problem. Mianowicie jestem nieśmiała. Miejscami to przeradza się w strach, o czym już pisałam, ale teraz to zwykła nieśmiałość. Mam ochotę napisać do kogoś na grupie czy nie chce się spotkać, ale się wstydzę. Mam ochotę pójść na wyższe piętro i poszukać ludzi, ale się wstydzę. Nieśmiałość ssie, wiecie?

Wszyscy mówią: no zrób to! ale to nie jest takie proste. Muszę pokonać tę barierę w sobie. A nie robię tego. Prawdopodobnie będę tu siedzieć, aż będzie za późno i będę mogła iść spać.

Tylko, kurde, nie mogę tak zrobić. Jutro jest inauguracja na całej uczelni i nie wiem czy iść. Kilka osób pisało, że idzie (i tu już trochę mniej się boję napisać), ale z drugiej strony przeraża mnie, że mam tam iść. I to jeszcze nie wiadomo, jak się ubrać. Więc nie wiem gdzie + odstrojona, przepis na atak paniki gotowy!

Chcę, naprawdę chcę kogoś poznać, tylko po prostu się boję. Że mnie nie polubi lub wydam mu się dziwna.

A teraz to już hit wszystkiego. Jadłam obiad ok 14, prawda, i teraz jestem głodna, ale wstydzę się iść i sobie podgrzać jedzonko z domu. No brawo, Wika! Właśnie mi się przypomniało, że mam kanapki z serem jeszcze #saved.

Napiłabym się herbaty, ale czajnika nie mam. Mogłam wziąć w sumie, ale nie, bo po co. I przestraszyła mnie lodówka. Lepiej nie będę tu oglądać horrorów.

I nie wiem czemu zawsze dopada mnie chęć pisania tu w dzień Ali, musisz wybaczyć.

I to chyba tyle z dzisiejszych wywodów. Boję się ludzi, nic nowego.

Love,
Purple Bat

Edit: Już jest po siódmej, więc już się nie stresuję, bo nie muszę z nikim się kontaktować, jest za późno. Dzięki, spaczony mózgu, przez ciebie nie znajdę przyjaciół.

piątek, 22 września 2017

Obawy obawami popędzane | 1

Właśnie skończyłam przeglądać okolicę mojego akademika w Mapach Google. Dziś (w końcu) dowiedziałam się, że go dostałam i najpierw przeszła przeze mnie fala ekscytacji, bo w końcu nowe miejsce, nowi ludzie, nowe doświadczenia. Ale zaraz potem pojawił się strach. Taki sam jak pierwszego dnia w podstawówce. Czy znajdę znajomych? Czy będę się tam dobrze czuć? Czy dam radę sama w obcym miejscu z obcymi ludźmi?

I jakby to samo w sobie nie było dostatecznie straszne, boję się podwójnie. Wszystko przez mój ułomny umysł, który nie lubi kontaktu z dużą ilością obcych bodźców na raz. A tam przecież będą one ciągle. I boję się, właściwie nie tego, że mnie nie polubią, co sama zaprzepaszczę szansę przez mój strach.

Do tego dochodzi jeszcze mój introwertycyzm. A może to jest część... Dowiem się na studiach. W każdym razie chodzi o to, że po długiej interakcji mam serdecznie dość wszystkiego i przez dwa dni siedzę w domu. Tak mam, nie przeszkadza mi to, wtedy czytam, piszę i analizuję mnie, ale problem w tym, że tam ta interakcja będzie ciągle i obawiam się, że przez moją osobowość zostanę takim odludkiem.

Poza tym nie lubię imprez, a kasę na alkohol zamierzam odkładać na bilet na koncert, więc już w ogóle zostanę sama, haha. A muszę mieć znajomych, bo wtedy mam więcej pomysłów i ogólnie moja gadatliwość znajduje ujście; bez nich trochę dziczeję.

I takie koło się tworzy trochę. Oczywiście umiem sobie radzić z moimi słabościami, mimo wszystko boję się tego, że będę musiała sobie z nimi radzić. Że na nowo muszę znaleźć ludzi, którzy mnie zaakceptują i pokochają. To trochę straszne.

Właśnie! A bycie asertywną? Czy uda mi się robić to, co planuję, jeśli kilka osób będzie chciało inaczej? Tego też się obawiam. Za dużo zmiennych, za dużo stresorów. Moja przyjaciółka stwierdziła, że mam manię posiadania wiedzy absolutnej, co w sumie by się zgadzało, w efekcie to, że na stronie internetowej nie ma większości informacji tak mnie wpienia... Ale nie zadzwonię, bo się boję. Mail napiszę, spoko, ale nie zadzwonię.

Takie mam obawy, może trochę głupie i zdaję sobie z tego sprawę, że większość rzeczy ostatecznie wypada lepiej niż się spodziewam, dlatego skończę ten wpis tak, jak sobie nakazuję: Wezmę się w garść, będę cudowną wersją mnie i będzie dobrze.

Love,
Purple Bat

czwartek, 21 września 2017

Co tak bardzo mnie przeraża

Wiecie co?

Tak naprawdę całe życie chodzę w strachu. Ciągle się boję. 

Boję się, że ktoś za szybko odejdzie. Że nagle zniknie z mojego świata i nie będę miała możliwości przywrócenia tej osoby. Ten strach w pewnych momentach staje się tak paraliżujący, że nie wiem, jak go powstrzymać. Ogarnia wszystkie moje myśli. Sprawia, że podejmuję pochopne decyzje. Jak ta, żeby pójść na studia bliżej rodziny, mimo że chciałam wybyć w świat. Chciałam studiować czterysta kilometrów od domu, bo tam chciałam założyć swój nowy dom. Tam się osiedlić i tam wieść spokojne życie. Jednak pomyślałam, że jak wyjadę, to już nie będę się z nimi wszystkimi spotykać. Że nie dowiem się o jakiejś chorobie na czas i nie zdążę się już z nimi spotkać. To takie głupie. To tylko 400 km. Są samochody, samoloty. To nie koniec świata, a jednak zdecydowałam się zostać bliżej.

Niby głupie, ale moje lęki są uzasadnione.
W dzieciństwie moją rodzinę spotykało dużo nieszczęść. Dużo smutków. Dużo śmierci. Prawdę mówiąc, z moich wcześniejszych lat pamiętam tylko pogrzeby, cmentarze i czarny kolor. Najpierw, gdy miałam sześć lat, na zawał zmarł mój dziadek - tata mamy. Pamiętam, że jeździłam z nim na rowerach, chodziłam na plac zabaw, prowadziłam krowy i kozy na pastwisko w dzień i przyprowadzałam wieczorami, skakałam mu po brzuchu, gdy spał. A potem wszystko nagle się skończyło. Jeden dzień. Jeden skurcz serca za mało. 
Potem, dwa lata później, z powodu nowotworu odeszła moja babcia - mama taty. Bardzo się męczyła. Mimo że byłam mała wiedziałam, że było jej bardzo ciężko. Jej własna córka nie chciała jej odwiedzić, bo "och, jak jej się słabo robi, jak na nią patrzy, tak jest jej szkoda". Teraz mam ochotę krzyczeć, jak sobie to przypominam. Niedawno mama uświadomiła mi, że już wiele rzeczy nie pamiętam. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek paliła, a podobno odpalała jednego papierosa od drugiego. Nie pamiętam, żeby przeklinała, a podobno klęła jak szewc. Nie chcę nie pamiętać.
Rok później w wypadku zginał mój chrzestny - brat mojej mamy. To było dla nas wszystkich wielkim ciosem. Był niezwykle dobrym człowiekiem. Nigdy nikomu nie zawinił, nie skrzywdził. Zawsze był pomocny, ze wszystkim radził sobie sam. Wszystko, co osiągnął, zdobył własnymi rękami. O wszystkich dbał. Jechał wtedy samochodem do domu. Wracał z kolegami, razem skończyli zmianę. On prowadził. Gdyby tylko to nie on prowadził... Jeden głupi, pijany, brawurowy kierowca odebrał iskierkę życia mojej babci. Mój wujek zawsze był jej synkiem, ulubieńcem, a tu nagle on jej go odebrał. I wiecie co? Gdy pogotowie przyjechało na miejsce i wyciągnęli go z auta, zanim zmarł na miejscu zapytał jeszcze, czy wszyscy żyją. Nie dbał o siebie. Interesowało go, czy reszta uszła z życiem!
Było potem jeszcze parę śmierci i pogrzebów, jednak żaden nie wyrył mi się dokładnie w pamięci.
Aż do 2014. Wtedy zmarła najbliższa mi osoba. Zmarł mój dziadek - tata mojego taty. Odszedł nagle. Miał zator. Tata przeprowadzał resuscytację, jednak było już za późno. A ta je**na karetka jechała dwadzieścia pięć minut [szybciej tata by do szpitala dotarł z nim sam - mieszkamy dosłownie trzy minuty od szpitala, który ma karetki na miejscu]. Przyjechali za późno. Było już po nim. I to wykończyło mnie. Ryczałam dniami i nocami. Nawet rok temu, gdy tata zdecydował się wynająć w końcu dom dziadka, żeby nie stał pusty, płakałam i błagałam, żeby tego nie robił. Bo nie chciałam się z nim już na zawsze żegnać. Nie chciałam, że mieszkał tam ktoś inny, bo to był dom dziadka! Dom, w którym spędziłam najlepsze chwile. A teraz miał tam mieszkać ktoś zupełnie obcy. To tak jakby dziadka już nie było. Ale go nie było, uświadomił mi wtedy tata. To był zupełny cios.

Od tamtej pory ten strach cały czas ze mną jest. Nie mogę się go pozbyć i czasem to zaburza moją ocenę sytuacji. Gdy słyszę, że jest jakaś akcja w mieście z udziałem policji, modlę się, żeby mój tata nie brał w niej udziału [jest policjantem]. Kiedy mama jest na dyżurze w pracy i nie dzwoni cały dzień, dzwonię ja, by upewnić się, że wszystko w porządku. Gdy nie słyszę, żeby babcia się krzątała na dole, schodzę, żeby sprawdzić, czy nie potrzebuje pomocy. To takie uczucie, taka troska, której nie da się pozbyć. Z jednej strony dobra, z drugiej - bardzo ograniczająca.

czwartek, 14 września 2017

Zamachy! Terroryzm! Islam wchodzi!... czyli jak nie wyrażać swojej opinii w Kościele

Może to nie jest zbyt dobry temat do poruszania na blogu, ale jedyny jaki mam w tej chwili w głowie.

Byłam w niedzielę w kościele. Norma. Nic specjalnego. Niedziela, jak każda inna. Tak przynajmniej myślałam dopóki nasz ksiądz proboszcz nie wyszedł na ambonę wyczytać cotygodniowe ogłoszenia. Na początku wszystko według schematu. Sraty taty. Ofiary na tacę. Malowanie kościoła. Pierdu pierdu. Dajcie hajs. Czyli jego stała formułka na koniec mszy.

I mówi w końcu, że wprowadzone są już karteczki uczestnictwa we mszy świętej dla dzieci, które są obowiązkowe dla wszystkich klas szkoły podstawowej. No, sobie myślę, jak co roku. Ale nie, on ciągnie dalej. Że musimy pamiętać, żeby chodzić do kościoła, nie tylko po te karteczki, żeby mieć dobrą ocenę z religii, ale dla samego kościoła. Okej, facet ma rację. I że to rodzice powinni tego pilnować, że to jest ich obowiązek przyprowadzać dzieci do świątyni i edukować je w kierunku chrześcijaństwa, bo jedyna słuszna religia. Mówi jednak dalej, nie przestaje. Ludzie coraz rzadziej do kościoła przychodzą. Tylko do bierzmowania, a potem to tylko bierny Chrześcijanin. Tak być nie powinno! Bo widzimy skutki takiego podejścia do wiary na Zachodzie! - I już tu pojawił mi się znak zapytania w głowie. Ale za chwilę miałam odpowiedź. Dosyć dosadną. - Sprzedają kościoły, bo wyznawców nie ma! Bo nie chce się przyjść na godzinę w tę niedzielę. I ludzie nie bronią swojej wiary, zapominają o niej. A potem widzimy to wszystko! Zamachy! Terroryzm! Islam wchodzi zamiast kościołów! Trzeba pamiętać o tym, że reprezentujemy swoją wiarę i bez nas jej nie też nie będzie. I wtedy zaczną się wybuchy i to wszystko, co obserwujemy w wiadomościach.

I może jestem bezczelna i ogólnie niewychowana, jakby pewnie parę osób powiedziało, ale co, do jasnej ciasnej, ma wspólnego sprzedawanie kościołów na Zachodzie do częstszych ataków terrorystycznych? Zachód to nie Polska. W Polsce nie ma takiego zróżnicowania wyznań i przekonań jak, na przykład, w Stanach Zjednoczonych, czy nawet Francji, gdzie każdy sąsiad na osiedlu wierzy w coś innego. Tutaj kościołów się nie sprzedaje. Buduje się nowe.

Jeśli zaś mowa o Kościołach w sensie Oaz, zbiorowiska ludzi wyznających jedną wiarę, to już inna sprawa. Nikt tak po prostu od wiary nie odchodzi. Nie pstryka palcami i mówi, że nie, on to już Chrześcijaninem nie jest. Do zmiany zdania na temat wiary potrzebne jest coś więcej niż zły dzień. To lata przemyśleń, poznawania samego tematu i długich rozmów z innymi.

Ważne jest też podejście proboszcza do swoich parafian. Jeśli ksiądz liczy tylko na pieniądze i podlicza co do grosza każdą rodzinę składającą datki, a nie interesuje się ludzkim dobrem i nie ma chęci pomagania w odnajdywaniu odpowiedniej ścieżki, czego taki człowiek, mający kryzys wiary, ma szukać w kościele? Pouczeń, żeby czytać i słuchać Pisma Świętego, a potem nie zapomnieć zostawić pieniędzy przed wyjściem z mszy? Pouczeń, żeby nie brudzić kościoła, ale przychodzić na każdą mszę? [Tutaj autentycznie mój brat cioteczny został, w bardzo niemiły, wręcz chamski sposób, wyproszony z kościoła, bo miał za dużo śniegu na butach i mógł pobrudzić nową posadzkę. Bardzo się wtedy zniechęcił do Kościoła. Do wiary. Od tamtej pory było tylko gorzej. Aż w końcu, po bierzmowaniu, stwierdził, że to ostatni Sakrament, do którego przystąpił.] No, oczywiście, że nie! Taki człowiek zatraci wszystkie wartości i prawdy przekazane mu kiedyś przez bardziej kompetentną osobę.
Jeśli jednak taki człowiek trafi na proboszcza, czy też wikariusza, który interesuje się drugą osobą i pragnie rozwiać wszystkie jego wątpliwości. Pragnie umocnić jego wiarę pokazując przykłady osób, które były w podobnej sytuacji albo po prostu podpowiadając odpowiednią drogę, nakierowując na ścieżkę wiary, pozostanie on Chrześcijaninem. Dlatego tak ważny jest wpływ osób trzecich na decyzję każdej, pojedynczej duszy.

Skąd więc takie oburzenie mojego proboszcza, że na Zachodzie sprzedają kościoły? Skąd ten nakazujący ton, gdy mówił o chodzeniu do kościoła i pełnym wyznawaniu wiary? Obawa, że przestaną dawać pieniądze, czy że naprawdę stracą wiarę w Boga? Obawa, że ludzie odejdą. To jest to. Tylko ciekawi mnie jedna rzecz. Czy on właściwie przemyślał sprawę? Zastanowił się przez chwilę, ze to właśnie on być może jest powodem niższej frekwencji na niedzielnych mszach? Że to przez niego ludzie odchodzą od Kościoła? Przez jego nastawienie i bycie zawsze na "nie".
Na te pytania może mi odpowiedzieć tylko on, ale nie jestem na tyle odważna, by zadać mu je w twarz.
Uważam jednak, że nie powinien tak głośno i na forum całego lokalnego społeczeństwa wyrażać takiego zdania. Zdania, które nie jest poparte żadnymi logicznymi argumentami. Bo to, że są ataki i jest ich więcej nie wiąże się w bezpośredni sposób ze sprzedażą kościołów.

Tyle wystarczy.

środa, 13 września 2017

Hej, hej, heloł! | 0

No hej.

Siema.

Elo.

Dzień dobry.

Dobry wieczór.

Dobranoc.

Wróć. Bez dobranoc. W każdym razie witam Cię tutaj. Po powitaniu przez Pink Butterfly uznałam, że i ja powinnam się jakoś przedstawić. Czy coś.

Trochę się boję, bo wiesz, tak się odkryć, mówić, co się kocha, czego nie lubi, do czego wzdycha jest bardzo obnażające. Ale to wszystko składa się na mnie, dlatego podejmuję decyzję i robię to.

Otóż mam na imię Wiktoria. Lubię znaczenie mojego imienia, nie lubię jego, choć po niemal dziewiętnastu latach przestało mi przeszkadzać. Byle nie skracać go do Wiki, ohyda.

Bywam wredna, choć przyjaciele twierdzą, że po prostu szczera, ja tam nie wiem. Czasem chcę być wredna. Ale lubię też odpisywać "dobranoc" na Twitterze, więc chyba nie jestem taka zła?

I lubię pomagać, jak tylko mogę. Mówić ludziom, że będzie dobrze, jeśli tylko wezmą życie w swoje ręce. Choć mi idzie z tym różnie, ale się staram.

Kocham planowanie, zapisywanie i robienie notatek. Przestrzeganie już średnio mi wychodzi.

Jestem takim śmieszkiem. Bawi mnie wszystko i mam dziwne poczucie humoru. Przyjaźnię się tylko z tymi, których ono bawi, inaczej jest irytujące.

Lubię się zmieniać. Miałam na włosach niebieski, zielony, fioletowy i różowy. Lubię co miesiąc mieć inną ich długość. Lubię minimalizm w ubraniach, bo jest praktyczny. Lubię biżuterię, która mi się z czymś kojarzy.

Lubię języki obce. Kocham to, że w niektórych są słowa określające stany i rzeczy, których nie ma w innych.

Lubię poznawać ludzi, rozmawiać z nimi oraz tworzyć ich, gdy piszę. I zdałam sobie z tego sprawę stosunkowo niedawno.

A najbardziej na świecie lubię myśleć. Ot. Myśleć. Analizować. Rozwalać, układać i przesuwać. Tak mam. Co zrobić.

W skrócie moje życie kręci się wokół pisania tekstów, myślenia, planowania tego pisania, gadania z ludźmi, One Direction i dążenia do samorozwoju.

Z mojej strony założenie tego bloga to sposób na wyrażanie swojego zdania w nieco większej formie niż 140 znaków oraz kolejny sznurek łączący mnie z przyjaciółką, gdy będziemy 300 km od siebie. No i liczę, że kiedyś zaczniemy na nim zarabiać. Kasa się zawsze przyda.

Love,
Purple Bat

Pink Butterfly... czyli czego możecie się po mnie spodziewać

Mój post #0
Post, w którym dowiecie się kto kryje się za nazwą Pink Butterfly.

Hej! Jestem Ala.
Żadna mi tam Alicja! Może być Alka, Alusia, Alicyjka, ale nie Alicja! Jeśli ktoś woli to Pink Butterfly będzie okej. 

Kim jestem? 
Jestem - przynajmniej w moim mniemaniu - dobrym człowiekiem. Nikomu nie podkładam świń. Staram się żyć w zgodzie ze wszystkimi i pomagać innym. Jestem za równouprawnieniem i jestem osobą tolerancyjną.
Jestem dziewiętnastolatką, rozpoczynającą życie na własną rękę.
Jestem bardzo niepewna siebie i łatwo mną manipulować. Często mam problem z podejmowaniem własnych decyzji i liczę, że ktoś zrobi to za mnie.
Jestem dość skrytą osobą, niechętnie dzielę się swoimi sekretami. Mam mnóstwo znajomych, ale tylko nieliczni stali się moimi przyjaciółmi.
Jestem dobrym słuchaczem, ale sama też lubię mówić. Dużo mówić.
Jestem lwem, co oznacza, że lubię ludźmi dowodzić, mimo że na pierwszy rzut oka taka się nie wydaję.
Z rzeczy bardziej przyziemnych:
Jestem fanką Skilleta i Shinedown. To ich piosenki znajdziecie na moich playlistach. Nie pogardzę jednak Harrym Stylesem, Adele, Eminemem czy też Seleną Gomez. Zazwyczaj słucham tego, co wpadnie mi w ucho.
Jestem fanką Tess Gerritsen, której twórczość uważam za czystą doskonałość. Szczególnie najnowsza książka, "Igrając z ogniem", skradła moje serce. "Chirurg", "Skalpel" i "Mumia" też są warte uwagi. Z innych autorów mogę polecić Ilonę Andrews i Cassandrę Clare.
Jestem początkującą pisarką, która na nadzieję, że jej wypociny z Wattpada (https://www.wattpad.com/story/15342096-pogromca)  i teksty których nigdy wcześniej nikt nie widział ujrzą kiedyś światło dzienne.
Jestem zazwyczaj pogodną osobą, która zaraża radością innych, ale zdarzają mi się takie dni, że mam ochotę leżeć w łóżku i ryczeć cały dzień.

A kim nie jestem?
Nie jestem osobą, którą ujrzycie na okładce czasopisma. Nie jestem idealna. Mam swoje wady, podkreślane przeze mnie przez moje kompleksy, których nie mogę się pozbyć, choć walczę każdego dnia.
Nie jestem opanowana, gdy dzieje się coś złego. Nie umiem zachować się odpowiednio w stresującej sytuacji.
Nie jestem cały czas sobą. Nie umiem pokazać innym ludziom prawdziwej Ali, przez to każdy człowiek inaczej na mnie patrzy.
Nie jestem świetną pisarką. Mój warsztat stoi w miejscu już bardzo długo. Ten blog ma być początkiem mojego dalszego rozwoju.
Nie jestem dobra z matmy i, powiedzmy sobie szczerze, nigdy nie będę. Całe życie będę wisieć na kalkulatorze, gdy będę potrzebowała jakichś obliczeń, bo w końcu, kto bogatemu zabroni?
Nie jestem flejtuchem, ale za sprzątaniem nie przepadam. Na uprzątnięcie mojego pierdzielnika muszę mieć nastrój. Inaczej wszystko zostanie tak rozbebeszone, jak było na początku.

Jaki jest mój cel pisania na blogu? 
Chcę w końcu poprawić swój warsztat pisarski i - być może - skupić się na pisaniu książki. Może się zdarzyć, że zobaczycie tutaj jakiś one shot, który przyszedł mi do głowy i pragnie atencji ludzi.
Pragnę również wyrażać swoje zdanie na różne tematy. Te ważniejsze i te mniej ważne. Czasami będą to luźne przemyślenia. Czasami spowiedź. Czasami użalanie się nad sobą. Zależy na co będę miała ochotę.
Chciałabym też pokazać siebie bez pokazywania siebie. Nie wiem, czy mnie zrozumiecie, ale działalność w internecie nadal jest dość anonimowa. Mogę więc ponarzekać na swoich znajomych i życie, bez ujawniania kim jestem. Proste, łatwe i przyjemne.
Zapewne część moich postów będzie moją własną psychologiczną sesją. Stanę się swoim terapeutą i przerobię wszystko od początku. Sukcesy i porażki. Być może w końcu zadecyduję, co robię na tej planecie.

Jaki jest plan?
Na razie postanowiłam powrócić do pisania, a ponowne wdrożenie się w cały twórczy proces może mi zająć trochę czasu. Dlatego nie oczekujcie miliona postów. Mogą być - na pewno będą - bardzo nieregularnie i o dziwnych porach dnia i nocy. Tak po prostu mam i nie zamierzam z tym walczyć.