sobota, 25 sierpnia 2018

#oneshot


Odległość

Siedzę na piaszczystej plaży, przed samym morzem. Jest noc. Panuje cisza. Nikogo wokół nie ma. A ja siedzę i myślę. Myślę i wspominam.

Wspominam jego silne ramiona, którymi zawsze mnie otaczał, gdy było mi zimno. Tak jak w tej chwili...

Wspominam jego ciepłe wargi, które całowały mnie na powitanie i pożegnanie każdego dnia. Czego nie zaznałam już od dłuższego czasu.

Wspominam jego sprawne mięśnie i szybkie nogi, gdy biegł ze mną na rękach do szpitala, gdy spadłam z konia i nie mogłam ruszyć ręką. Nadal mnie ona boli.

Wspominam jego wydatne policzki, które gładziłam, gdy było mu smutno. Mam wrażenie, że nadal czuję jego ciepłą skórę.

Wspominam w końcu jego czekoladowe oczy, które wpatrywały się we mnie z uwielbieniem. Czułam się wtedy jak jedyna dziewczyna na świecie, w dodatku kochana przed najprzystojniejszego chłopaka, jaki istniał.

Teraz niczego takiego już nie ma.

Pozwalam uciec jednej samotnej łzie i podciągam kolana pod brodę. Życie z nim było jak w bajce. 
Było piękne i... przeminęło.

Zniknęło jak śnieg, gdy przychodzi wiosna. Zniknęło jak słońce, gdy nadchodzi noc. Zniknęło jak deszcz, który odpędził wiatr. Zniknęło. I nie wróci.

Nie wróci, bo on jest daleko stąd. Nie wróci, bo on już mnie nie pamięta. Nie wróci, bo ja sama nie jestem pewna, czy pamiętam jego.

Pamiętam go?
Pamiętam?
Muszę pamiętać.

Pamiętać słodkie, krótkie, skradzione na przerwach między lekcjami, pocałunki.
Muszę pamiętać jego donośny śmiech, gdy powiedziałam mu coś niedorzecznego.

Muszę pamiętać te dni, gdy wychodziliśmy razem na spacery i trzymaliśmy się za ręce, rozmawiając o wszystkim. Mówiąc sobie o wszystkim.

Dlaczego muszę pamiętać to i wiele więcej?
Bo bez tego nie byłabym już sobą. Moje jestestwo przestałoby istnieć. Przestałabym się liczyć. Bez niego jestem niczym.

To on nadawał sens mojemu życiu. To on ocierał mi łzy. To on był moim światem.
A co może się stać z człowiekiem, który nie ma już swojego świata?

Umiera.

Umarłam. Moja dusza roztrzaskała się na malusieńkie kawałeczki, gdy on ode mnie odszedł.

A dlaczego odszedł?

Miał przed sobą karierę, obiecującą, świetlaną przyszłość i życie, o jakim marzył. Tylko ja stałam mu na drodze. Pozwoliłam mu odejść. Bolało jak cholera, ale z uśmiechem i łzami w oczach powiedziałam mu: „Tak, skarbie. Powinieneś tam jechać. To twoje marzenie”.

I wyjechał.

Pocałował mnie tylko na pożegnanie i powiedział, że nigdy o mnie nie zapomni. Że będzie do mnie dzwonił. Że będzie wysyłał wiadomości. Że będzie na bieżąco informował mnie co się u niego dzieje. Że będzie przy mnie, mimo że będzie setki tysięcy kilometrów ode mnie. Że będę najważniejsza.

Byłam. Przez dwa miesiące. Potem wszystko zaczęło się psuć. Mi brakowało czasu, jemu chęci. Później jemu brakowało czasu, a mi chęci. Tak to się skończyło.
Miłość mojego życia poszła się jebać.

Potrząsam głową, odpędzając od siebie jego obraz, który nieustannie pojawia się pod moimi powiekami. Ocieram łzy i patrzę na fale. Kiedyś to razem z nim siadywałam na piasku i obserwowałam przypływy. On wtedy obejmował mnie ramieniem i wodził kciukiem po moim ramieniu. Co jakiś czas całował mnie w policzek i szeptał coś miłego. Wtedy było mi tak dobrze. A teraz co?

Teraz siedzę sama, jest mi niesamowicie zimno. Wiatr smaga moje gołe ramiona zimnymi biczami, a jego tu nie ma.

Łzy ponownie wydostają się z moim oczu.

Och, jaka ja głupia byłam! Mogłam znaleźć czas! Mogłam nie strzelać fochów za to, że za rzadko dzwoni i normalnie z nim rozmawiać! Mogłam postępować inaczej! Mogłam...

Dużo mogłam. Mało zrobiłam.
Być może to moja wina.
Być może to ja to wszystko zakończyłam.
Być może zasługuję na to, z czym się teraz zmagam.
Pustka.

Nikogo wokół mnie. Zarówno w sensie fizycznym, jak i metaforycznym.

Drżącą ręką wyciągam z kieszeni żyletkę. Zabrałam ją z domu babci. Mam nadzieję, że się nie zorientuje. Patrzę na rzecz, której zamierzam użyć do nacięcia mojej skóry.

Wiem, że postępuję jak największy tchórz. Jak idiotka, która nie radzi sobie z życiem. Ale przecież sobie nie radzę. Czy to nie daje mi prawa do upuszczenia sobie krwi?

Moim zdaniem daje.

Przekładam zatem żyletkę z lewej do prawej ręki i przykładam ją do lewego nadgarstka. Nie tnę wszerz, jak to robią „cierpiętnice”. Tnę wzdłuż. Chcę poczuć ból. 

Nie tylko mentalny.

Nie żałuję siły. Wiem, że przedostaję się głęboko, bo czuję rozpierający, oszałamiający ból, a krew tryska z mojej ręki.

Śmieję się i rzucam żyletkę na piach przede mną.

Boli mnie jak cholera.

Kładę się na piachu, zaraz przy narzędziu zbrodni i zamykam oczy.

Teraz dokładnie widzę jego przystojną twarz, która, mimo wielu niedoskonałości w postaci krostek, blizn po ospie i dużej szramy na czole po bliskim spotkaniu z barierką, dla mnie jest idealna. Należy do mnie. Uśmiecha się do mnie i całuje mnie w czoło.

Znów jest mi dobrze. Obejmuje mnie ramieniem i szepcze, że mnie kocha. „Ja ciebie też kocham” chcę mu odpowiedzieć, ale boję się, że zniknie i znowu mnie zostawi, dlatego uśmiecham się szeroko, a potem całuję go z namiętnością, jakiej dotąd w sobie nie odkryłam.
Tak jest pięknie.

- Co ty ze sobą zrobiłaś? - słyszę jego jęknięcie. Otwieram nagle oczy i zdaję sobie sprawę, że to nie tylko moja chora wyobraźnia. Czuję jego perfumy i ciepło jego ciała. Patrzę na lewo i widzę go. Klęczy koło mnie i patrzy żałosnym wzrokiem na moją krwawiącą rękę. Nie czeka na odpowiedź, tylko bierze mnie na ręce i kieruje się ku ulicy.
- Tęskniłam za tobą – szepczę w jego szyję. To on. To naprawdę on. Jest przy mnie. Przymykam oczy i czuję, że usadza mnie na jakimś miękkim czymś. I znika. Moje serce przyspiesza i zaczynam go szukać. Otwieram oczy i rozglądam się niespokojnie. Jestem w samochodzie.
- Spokojnie, jestem tutaj – czuję jego dłoń na moim policzku. Uśmiecham się. - Uważaj na rękę. Pojedziemy do szpitala to odkazić i zaszyć.
- Nie! - jęczę. - Jeśli to zaszyją, odejdziesz. Znikniesz. Znowu.
- Nigdzie się tym razem bez ciebie nie ruszam.
- Nie?
- Nie. Jedziesz ze mną – głaszcze kciukiem mój policzek.
- Jestem z tobą?
- Zawsze. Kocham cię i już nigdy cię nie opuszczę.

piątek, 24 sierpnia 2018

#oneshot

Wojna

Padają kolejne strzały.
Pał!
Pał!
Pał!
Wróg cały czas atakuje.
Padam na ziemię.
I chociaż boję się jak cholera...
I chociaż serce prawie wyskakuje mi z piersi...
I chociaż ledwo trzymam się na nogach...
I mimo że jestem tu sama...
I mimo że jesteśmy tysiące, a nawet setki tysięcy kilometrów od siebie...



Mogę myśleć tylko o Nim i Jego bezpieczeństwie.
Nie przejmuję się sobą.
Już dawno przywykłam do zimnej wojny.
Już dawno moje ciało przestało drżeć na dźwięk wystrzału.
Już dawno... zapomniałam jak to jest być w Jego ramionach.
Gdy teraz o tym myślę, jest mi zimno.
Mój oddział podnosi się i biegnie przed siebie, chowając się za zniszczonymi samochodami i pojedynczymi, niskimi murkami. Chcę biec za nimi, ale nie mogę. Moje ciało skamieniało. Nie, strach przestał mnie już obezwładniać. Nie mogę iść z nimi, bo myśl o Nim odebrała mi władzę w kończynach.
Jego ciemne włosy i wiecznie roześmiane oczy zasłaniają mi widok, zapewne ogłuszonych lub zabitych, przyjaciół padających na ziemię. Powinnam im pomóc.
Powinnam ruszyć się z miejsca.
Podnieść się z ziemi i biec do dowódcy, chowającego się za samochodem po mojej prawej.
Powinnam wziąć broń w rękę i strzelać do wroga.
Ale nie mogę tego zrobić.
Cały czas leżę.
Przed moimi oczami pojawia się On. Patrzy na mnie żałosnym wzrokiem, a po policzkach spływają mu łzy. Coś do mnie mówi, ale ja go nie słyszę.

- Głośniej. Mów głośniej – szepczę.
- Nie jedź. Nie jedź tam. Powiedz, że nie możesz. Że jesteś w ciąży. Albo wymyśl coś innego! Nie jedź tam!
- O czym ty mówisz? Przecież już tu jestem – jestem zdezorientowana. Leżę przecież na ziemi pośrodku pola bitwy. Skąd on się tu wziął?
- Nie możesz tam jechać! Jeśli tam pojedziesz, stracę Cię na zawsze – w jego oczach pojawiają się nowe łzy. - Zostawisz mnie. Po raz kolejny. Jeszcze pamiętam twój ostatni powrót stamtąd!
- Nie mogłam zostawić oddziału! To moi ludzie. Moi przyjaciele! Musiałam ich ratować!

Jego postać znika. Gdzie się podział? I jeszcze ważniejsze pytanie - dlaczego tu był?

- Kogo musiałaś ratować? - pyta ktoś po lewej. Podnoszę głowę i widzę nowego w oddziale. Pierwszy tydzień i już wpakowaliśmy go – i samych siebie – w wielkie bagno. Zapewne tylko część z nas przeżyje stracie z tą linią oporu
- Was – szepczę. Chcę kontynuować, ale brak mi powietrza w płucach. Dopowiadam więc sobie w myślach. Musiałam ratować was. Gdyby nie ja i dowódca już dawno cały oddział leżałby martwy w tamtym kanionie. Wszystko przez nich. Przez wroga. Przez...

 Z kim my właściwie walczyliśmy?
Nie pamiętam.
 Po co zostaliśmy tu wysłani?
Tego też nie wiem.
 Kim jest ten żółtodziób?
Nie mam pojęcia.
 Kto jest moim dowódcą?
 Gdzie właściwie jestem?
 Dlaczego leżę na ziemi, a broń jest daleko – o wiele za daleko – od moich rąk?
 Kim ja jestem?
Pytania pojawiają się w każdej sekundzie.
Coraz więcej i więcej.

- Wróg odparty! Mamy chwilę! Zebrać rannych! - słyszę głos, ale mam wrażenie jakby znajdował się za szybą. Rozglądam się, ale praktycznie nic nie widzę. Na oczach mam mgłę.

I...
Jakby...
Słońce.
Ktoś nagle mi je zasłania i jest ciemno.

- Ratujcie ją! Szybko! Szybko! Szybko! Ona umiera! Umiera! Pospieszcie się! - znowu ten sam głos. Za tą samą szybą. Kogo mamy ratować?! Gdzie jest owa „ona”?! Chcę się podnieść, ale nie mogę. Chcę jej szukać. Muszę jej pomóc!

Ktoś nagle mną szarpie i już wiem.
Już wiem dlaczego nie mogłam się ruszyć.
Już wiem dlaczego wszyscy biegli, ale nie ja.
Już wiem dlaczego Go widziałam.
Już wiem kogo mamy ratować.


Mamy ratować mnie.
Umieram.
Krew sączy się z mojego brzucha stałym strumieniem.
Teraz już nic nie widzę.
Nie słyszę też żadnego głosu.
Nie mogę nawet wyobrazić sobie Jego.
Jego ciepłych ust i kojącego śmiechu.
Jego oczu i nieśmiesznych żarcików.
Jego silnych ramion i krzyku, gdy nie chciał mnie puścić na kolejną misję.


Nie mam już...




Nic.

środa, 22 sierpnia 2018

Walka o nową siebie.

W sumie to nie wiem od czego zacząć.

Zawsze byłam "duża". Całe moje życie. Od zawsze mnie "dokarmiano" i kazano kończyć posiłek dopiero w momencie, kiedy będzie pusto na talerzu. Większość mojej rodziny była nawet urażona, gdy zostawiało się część obiadu nieruszoną. Uważali, że tak się robi tylko, gdy posiłek nie smakuje. Tak więc kończyłam wszystkie posiłki. Wpychałam w siebie ogromną ilość pokarmu. Nie omieszkałam też zjadać niezdrowych przekąsek, typu chipsy, czy czekoladowe ciasteczka. I nikt mi tego nie zabraniał.

Dopiero w szkole, kiedy rozpoczęły się tematy o zdrowym żywieniu i odpowiednim wyglądzie, zaczęłam dostrzegać, że coś jest ze mną nie tak. Że nie czuję się tak, jak powinnam się czuć i nie jestem tak mobilna, jak reszta dzieci z mojej szkoły. Że nie mogę sobie na wszystko pozwolić. Potem doszły jeszcze reklamy w telewizji. Piękne ciało, piękna twarz, piękne włosy. Wszystko kuźwa piękne. I szybko stałam się bardzo zakompleksionym dzieckiem, które nie umiało sobie poradzić z walką ze złymi nawykami (moi rodzice i dziadkowie, a właściwie cała moja rodzina ma nadwagę i/lub otyłość).

I tak mijały lata, a ja byłam coraz bardziej zła na siebie i na swoją niemoc. Coraz bardziej tyłam i nie umiałam zrzucić zbędnych kilogramów. Potem złamałam rękę. Bardzo poważnie, co skutecznie odcięło mnie od jakiegokolwiek wysiłku fizycznego i ograniczyło mój codzienny ruch. Po zdjęciu gipsu nic się nie zmieniło. Przywykłam do siedzącego trybu życia i wcale nie uśmiechało mi się go zmienić.

W ten sposób w wieku 18 lat dobiłam do 100 kg przy wzroście 167 cm. To była moja życiowa porażka. Byłam sobą załamana i stwierdziłam, że daję sobie czas na zmianę nastawienia do odchudzania i zdrowego trybu życia do końca matur. Potem biorę się za swoje życie. Wcześniej uważałam, że to wina mediów, że ludzie tak ślepo dążą do perfekcji, potem jednak stwierdziłam, że to dzięki mediom ludzie zaczęli dbać o własne ciała. I to samo powinnam zrobić ja. Zadbać o własne ciało, szczególnie, że nie nigdy nie czułam się w nim dobrze.

Parę tygodni później, gdy zaczęły się matury, dowiedziałam się, że moja mama (równie otłuszczona, co ja, a może nawet bardziej) ma problemy z sercem i cukrzycą, przez co musi przejść na przymusową dietę i regularne badania. Uznałam, że to znak. Znak, że trzeba coś zrobić ze swoją wagą.

Razem zaczęłyśmy się odchudzać. Odrzuciłyśmy słodkie rzeczy, smażone także. Wszystko gotowane na wodzie i parze. Zdrowe. Bez przypraw lub z bardzo małą ich ilością. I waga zaczęła spadać. Najpierw szybko, bo pozbyłyśmy się wody, potem wolniej, co mi się nie podobało. Stwierdziłam, że nadszedł czas na ćwiczenia. Przecież nie mogę całymi dniami siedzieć na dupie, skoro i tak nie mam nic lepszego do roboty. Rower, ćwiczenia siłowe, kardio. Wszystko na raz. Codziennie. 

W ciągu trzech miesięcy zrzuciłam dwadzieścia kilo. Później waga też spadała. Nadal nie osiągnęłam w stu procentach swojego celu, ale idę w dobrym kierunku. Wiem, że jeszcze długa droga do mojej (zaznaczam:  m o j e j  , nie tej wykreowanej przez media) wymarzonej sylwetki, ale jestem bliżej niż dalej. Dalej walczę. 

Teraz niestety częściej pozwalam sobie na coś słodkiego lub niezdrowego, ale zazwyczaj spalam to kolejnego dnia na siłowni. Poznałam jednak, co to znaczy jeść z umiarem i czuję się zdrowsza.
Stałam się też bardziej pewna siebie. Mam odwagę wyjść na ulicę w sukience, która jest blisko ciała i nie jest wielkim workiem, a, uwierzcie mi, to już sukces.

Miałam napisać moje porady, jak schudnąć i co robić, ale zdałam sobie sprawę, że tak naprawdę ja nic nie wiem. Postępowałam zgodnie z tym, co mówią w internecie: regularne godziny posiłków, małe porcje, treningi. I to tyle. Albo aż tyle. Nie wiem, przyzwyczajenia naprawdę dużo dają. Trzeba wyrobić sobie nawyk, a cała reszta przyjdzie sama. Przynajmniej tak było w moim przypadku.

A skąd znaleźć motywację? Tego też wam nie powiem. Ja sama nie wiem, jak dałam radę trzy razy w tygodniu chodzić na siłkę, a pomiędzy treningami ćwiczyć w domu i jeździć na rowerze. Może to kwestia dorośnięcia do podjęcia pewnych decyzji. Może to kwestia chęci zadbania o swoje samopoczucie i zdrowie oraz wygląd. Może to chęć bycia atrakcyjną. Nie wiem. Nie umiem odpowiedzieć sobie na to pytanie. Myślę, że dla każdego będzie to coś innego. Bo każdy ma inne pragnienia i w odmienny sposób patrzy na świat.

Dodałabym wam zdjęcia, żebyście mogli zobaczyć zmianę, jaką przeszłam, jednak to jest sprzeczne z moją chęcią pozostania anonimową. Mam nadzieję, że zrozumiecie. 

niedziela, 19 sierpnia 2018

Chcę coś w życiu osiągnąć. Czym jest dla mnie szczęście?

Chcę być dla siebie samej wartościowym człowiekiem.
Chcę wstawać rano z myślą, że robię coś dla siebie i dla świata.
Chcę wiedzieć, że mogę ludziom swoją osobą pomagać, czynić dobro.
Chcę...

Dużo rzeczy chcę. Ogólnie dużo można chcieć. Trzeba tylko zdawać sobie sprawę, że w pewnym momencie trzeba po to sięgnąć. Trzeba nad tym pracować. Trzeba samemu wyciągnąć rękę po pragnienia. Nic nie przyjdzie samo. Nic.

Jeśli mamy osiągnąć nasz cel, spełnić nasze marzenie, wejść na sam szczyt, musimy liczyć się z tym, że czeka nas niezły zapierdol. Owszem, czasami będzie tak ciężko, że będziemy mieli ochotę się poddać, powiedzieć: "Ja już nie mam siły, ja to wszystko pierdolę", ale wtedy powinna nam się zapalić w głowie czerwona lampka. O nie, nie! Już tyle dla siebie zrobiłam! Już tyle czasu i mojego wysiłku poświęciłam dla tego celu, że nie mogę się teraz poddać! Będę walczyć. Będę walczyć o własne szczęście.

Bo, w sumie, tylko to się liczy w naszym życiu, prawda? Szczęście. Tak własnie myślimy. A to błąd.
BŁĄD!
Nie skupiajmy się tylko na finiszu. Bo, gdy już go osiągniemy, nie będziemy mieli wokół nic innego. 

Przeglądając dzisiaj Twittera natknęłam się na tweeta jakiejś dziewczyny. Pisała, że gdyby mogła zadać jedno pytanie dotyczące jej przyszłości, zapytałaby, czy będzie szczęśliwa. I to mnie tknęło.
Ludzie podchodzą do szczęścia, jak do celu. Ale jaki jest w tym sens? To jak próba dogonienia czegoś nieosiągalnego. To jak bieg za rozpędzonym pociągiem, na który jest się spóźnionym. Zupełnie bez znaczenia.

Przeczytałam kiedyś "happiness is a journey not a destination". I stało się to moim mottem życiowym, zaraz po "wszystko musi wrócić do średniej", co wyjaśnię za chwilę. Wracając do tematu, czemu szczęście traktujemy jako cel? Przecież ono nie może być trwałe. "Nic nie może przecież wiecznie trwać" śpiewała kiedyś Anna Jantar. Jeśli byśmy je osiągnęli, do czego potem byśmy dążyli? Gdzie chcielibyśmy się znaleźć? Jak dalej poprowadzić nasze życie, jeśli wszystko byłoby jak na widelcu?

Oczywiście, możemy sobie powiedzieć chcę być szczęśliwa i starać się do tego doprowadzić. Tylko kiedy jest ten moment, w którym powiemy osiągnęłam to, co chciałam? Co zrobić potem? Wtedy przecież nie powiemy, że nie chcemy być już szczęśliwi, bo niby czemu?

Szczęściem są te drobnostki. Chwile, które zazwyczaj są dla nas ulotne. Czy choćby przez chwilę pomyśleliście, że sama droga do szczęścia może być swego rodzaju szczęściem? Drobne momenty, dzięki którym się uśmiechacie. Kawa z przyjaciółmi, wieczorne piwko nad Wisłą, taniec w deszczu. Wszystko to, dzięki czemu możecie powiedzieć, że w danym momencie, w danej sytuacji nie myśleliście o problemach, o kłopotach, o innych sprawach. To są chwile, które warto docenić i uznać za takie, które są prawdziwym szczęściem.
Takie momenty są ułamkiem sekundy, którego nie doceniamy, dopóki w naszym życiu nie dzieje się naprawdę źle. Dopiero wtedy, patrząc wstecz, widzimy, że w tamtym momencie, w jakiejś konkretnej sytuacji było dobrze. Byliśmy zadowoleni z życia, z relacji z przyjaciółmi i rodziną, z udanej kolacji, z miłego wyjazdu w góry. Ciężko jest to zauważyć od razu, gdy jesteśmy na bieżąco, gdy uważamy, że chcemy czegoś więcej, żeby było jeszcze lepiej.

Czasami warto się zatrzymać, zastanowić, pomyśleć chwilę nad tym, co się dzieje. No, jasne. Zawsze może być lepiej i chcemy żeby było lepiej, ale nie możemy ignorować chwil, gdy jest dobrze.
Szczęściem może być każdy dzień, każdy uśmiech, każda rozmowa. Po prostu trzeba nauczyć się to doceniać.

"Dobrze, że jest dobrze" - to cytat z filmu Bóg nie umarł, który towarzyszy mi od paru tygodni i codziennie go sobie powtarzam, żeby docenić, co teraz dzieje się w moim życiu. A własnie dzieje się dobrze. Są chwile, kiedy nie skaczę z radości, ale zdarzają się też takie, kiedy uśmiech nie schodzi mi z twarzy i nie chcę, by dany dzień się skończył, bo był naprawdę magiczny. Ale wszystko się kiedyś kończy. Mija kolejny dzień Podróży Szczęścia, trzeba to zaakceptować i tyle.

A rozwijając moją wcześniejszą myśl "wszystko musi wrócić do średniej", uważam, że nigdy nie będzie tak, że w życiu dzieją się tylko te dobre albo te złe rzeczy. Owszem, czasami jesteśmy w totalnym dole, nie mamy ochoty na nic, nawet na podniesienie się z łóżka, mamy wrażenie, że wszystko się sypie, droga ucieka nam spod stóp.

Ale wtedy warto pomyśleć o tym w inny sposób. Teraz jest mi cholernie źle, ale jutro już może być dobrze. Jak ja sobie nie poradzę z moimi problemami to kto to zrobi? Wezmę się za to, poradzę sobie, jestem silna, znajdę rozwiązanie, docenię to, że ktoś się do mnie uśmiechnie, że powie mi, że mam ładny sweterek i uwierzę mu. I będzie lepiej. Nie od razu, o nie. Ale małymi kroczkami da się z tego wyjść. Nie od razu Rzym zbudowano, prawda?

Działa to też w drugą stronę. Gdy jest naprawdę dobrze, gdy wydaje nam się, że jesteśmy na haju, bo jest tak super, wszystko nam się układa i idzie po naszej myśli. Nie bądźmy tego pewni. Nie bierzmy tego za coś stałego. Tak nie będzie. Aktualnie jest genialnie, trwa jeden z udanych dni naszej Podróży Szczęścia, ale na świecie istnieje za dużo zmiennych i nie jesteśmy w stanie ich wszystkich kontrolować, by sprawić, żeby tak już zostało.

Matko, to post pełen cytatów, ale mam wrażenie, że są mi potrzebne, do wyrażenia tego, co sądzę. Że łatwiej będzie wam pojąć, jak ja do tego podchodzę <3

sobota, 18 sierpnia 2018

Dziwne jest to życie.

Ostatnio bardzo często zastanawiam się nad życiem. Nad jego wartością, przebiegiem, głównymi założeniami. Myślę o tym, co się na nie składa i w jaki sposób funkcjonuje. Wiem, że to banał, ale dopiero niedawno w pełni zdałam sobie sprawę, że każdy nasz czyn ma znaczenie. Panuje efekt motyla i na swój sposób jest to piękne.

To, że zdecydowałam się jednak studiować ten konkretny kierunek, jakim jest elektroradiologia, doprowadziło mnie do poznania niesamowitych ludzi, bez których nie wyobrażam już sobie kolejnych dni. Nie wyobrażam sobie, że miałoby ich teraz zabraknąć. Pustka byłaby nie do ogarnięcia.

To, że odważyłam się pojechać sama do Gdańska, do mojej najlepszej przyjaciółki, doprowadziło mnie do ostatecznego sprecyzowania czego chcę w życiu. A chcę podróżować. Chcę zwiedzać nowe miejsca. Chcę poznawać nowych ludzi. Chcę zauważać kulturową różnorodność. Chcę próbować potraw, których wcześniej nie jadłam. Chcę zdobywać nowe wspomnienia.

To, jakimi ludźmi się otoczyłam - bo bezsprzecznie sama ich wybrałam, nikt inny nie decydował kim oni będą - pozwoliło mi podsumować moje cele i pragnienia. Nie tylko główne założenie, jakim są podróże, ale całą resztę. To, jak chcę potem funkcjonować. To, że chcę pisać. To, że chcę fotografować. To, że chcę ćwiczyć i wyglądać dobrze. To, że chcę być sama dla siebie - może nie tyle wzorem do naśladowania, bo to głupio brzmi, ale - kimś, kto wie, jak dumnie i w pełni szczęścia kroczyć przez życie.

Każda moja decyzja - każda decyzja w życiu każdego człowieka - wpłynęła na wydarzenia, które dopiero mają nastąpić. Nawet ta drobna, jak pójście na kawę, czy na zakupy, zamiast zrobienia obiadu. Wszystko się ze sobą łączy, zazębia, działa jak sprawnie naoliwiona maszyna. Owszem, czasami zdarzają się zgrzyty, ale tych nie da się uniknąć.

Nie mówię, że teraz mamy myśleć nad najdrobniejszymi naszymi posunięciami, bo nie da się przewidzieć, jakie będą miały skutki. Możemy jedynie liczyć, że coś - w moim przypadku zawsze zamiast "czegoś" mam w głowie Boga - podpowiada nam dobre wyjścia z sytuacji i chce dla nas jak najlepiej.

Są też dni, kiedy wszystko nam się nie układa - jak mi przez ostatnie parę miesięcy - i mamy wrażenie, że nasze decyzje są złe, próbujemy zrzucić odpowiedzialność na kogoś innego, ale tak to nie działa. Czasami musi się dziać źle. Ważne jest to, żeby pamiętać, że wszystko potem wraca do średniej. Nic nie jest cały czas czarne albo cały czas białe. Nic nie jest ciągle piękne i idealne. I nic nie jest ciągle zepsute i ułomne.

O tym właśnie musimy pamiętać.

niedziela, 15 kwietnia 2018

Jak cię widzą, tak cię piszą | 7

Przed wyjazdem do Gdańska myślałam tak (oto fragment napisany bodajże w sierpniu):
Małe miasto nie potrzebuje nadnaturalnych nastolatków, ani wiekowego demona, żeby być piekłem na ziemi. Choć może to za mocno powiedziane, nie miałam aż tak źle, ale to nie zmienia faktu, że duszę się tutaj. Dwadzieścia tysięcy mieszkańców, z reguły wszyscy wszystkich znają (ja jestem wyjątkiem, bo nie kojarzę ludzi w ogóle), konserwatywne poglądy w większości. Okej, możliwe, że wcale nie mają tak ciasnych umysłów, jak mi się zdaje, ale mogę to podejrzewać. A w takim właśnie przekonaniu utwierdziły mnie reakcje na kolorowe włosy.

Wiecie, w tak małym mieście, pomijając że jeśli się nie chce iść na pizzę, kebaba albo piwo, to nie ma tu co robić, wszelkie odejście od normy jest krytykowane - najczęściej spojrzeniem. I może nie powinno mi to przeszkadzać, bo w końcu #yolo, #whocares, #wyjebane, ale jednak tak jest. Nie lubię tutaj tego, że wszyscy patrzą, jak się ubrałaś i byleby źle, wtedy będzie można sobie pogadać i człowiek od razu szczęśliwszy.

Tęsknię za tym, czego doświadczałam bywając w Warszawie - za wtopieniem się mimo wyróżniania. Tam mogłam iść w czym chciałam i wszyscy mieli to, za przeproszeniem, w dupie. Byłam wolna, mogłam wyrażać siebie poprzez wygląd i nikt na to nie patrzył.

Możesz powiedzieć, że przesadzam, ale nic nie zrobię z tym, że czasem boję się wyjść z domu. Gdy mam gorszy dzień to samo tyczy się krzywych spojrzeń. Sprawiają, że mam ochotę uciec i nigdy nie wyjść z ukrycia.

Teraz nieco się zmieniło, ale nie wiem czy to jest kwestia tego, że ja dojrzałam, brania przeze mnie leków, czy może po prostu duże miasto więcej toleruje. W każdym razie chodzę sobie teraz w spranych pomarańczowo-różowo-fioletowo-brązowych włosach i nie boję się. Odkryłam ponownie, że fioletowe włosy i naszyjnik z nietoperzem to ja i było to niesamowite uczucie. Niby doskonale wiesz, że to twoja skóra, ale gdy ją przywdziewasz, możesz zdobyć świat.

Jeszcze szukam. Błądzę i odnajduję się. Trochę papuguję. Ale szukam. Szukam tego, w czym jestem sobą. Czasem się inspiruję, czasem dosłownie chcę kogoś skopiować, bo czuję, że jest lepszy ode mnie.

Ale najpiękniejsze jest to, że w ogóle mogę. Że ludzie na uczelni nie traktują mnie gorzej, bo eksperymentuję, że dorośli nie uważają za niepoważną, że ludzie na ulicy się nie gapią.

Dzięki odwadze i dojrzałości zdobytej tutaj, mogę wrócić do Pułtuska i się nie bać. To jest chyba moja ulubiona zmiana.

Love,
Purple Bat

PS: Odważ się być sobą już teraz. Nie marnuj życia.

czwartek, 22 marca 2018

Biorę życie w swoje ręce... czy coś | 6

Czuję się staro.

Choć może staro to złe słowo. Dojrzała. O, już prędzej. W każdym razie tak się czułam, siedząc przed komisją rekrutacyjną Empika, starając się o pracę tam. Ogólnie ostatnio jakoś szaleję. Zapisałam się do koła studenckiego (znaczy tak jakby, ale to szczegóły), wysyłałam CV, planuję wyjazdy i panele (w przyszłym roku Pyrkon i muszę poprowadzić coś w stylu: "Jak pisać yaoi z dobrą fabułą", bo błagam, tyle dobrych pomysłów się marnuje na bezsensownie PWP). Ogólnie jestem jakaś taka... dojrzała.

Meh.

Pilnuję się z alkoholem (bo nie powinnam mieszać z lekami, wpis o nich może się kiedyś ukaże), staram się dbać o porządek, czego mój przyjaciel nie przyzna, ale cii, myślę o tym, jak zdrowo jeść i jak naprawić beznadziejną kondycję (na razie tylko myślę).

Zgłosiłam się wczoraj do darmowych warsztatów florystycznych organizowanych przez koło studenckie skądśtam. Niby nic z tego nie mam, ale od kilku lat chcę zrobić kurs florystyczny, a to jest darmowe, więc why not?

Ogólnie jestem jakaś taka pełna inicjatywy, nie wiem, nie ogarniam.Wiem tylko, że to w pewnym stopniu zasługa leków, ale czuję jakbym wróciła ja sprzed najgorszych miesięcy. I to jest piękne.
Potrzebuję czegoś stabilnego, a że nadal nie do końca ogarniam te studia, to niech pisanie ponownie będzie jedyną stałą rzeczą w moim życiu. Zakładam kalendarz z pomysłami na wpisy i do boju!

Krótko, ale cieszę się, że wracam.

Love,
Purple Bat

czwartek, 22 lutego 2018

Trochę inna Trójca Święta | 5

Zbyt dużo czasu poświęcam na głupoty.

Dosłownie.

Kiedy udawało mi się kilka dni robić, co sobie zaplanowałam, byłam taka dumna! A potem wszystko waliło się jak domek z kart.

Dlaczego nie możemy robić ciągle tego, co zaplanowaliśmy? Mózgu, dlaczego wolisz gapić się na te same nieśmieszne memy? Dlaczego? Przecież tak kochasz eksplorować, uczyć się i czerpać inspirację?

Tak teraz sobie myślę, że chyba zbyt mało wychodziłam na zewnątrz. Gdy zbyt długo siedzę w domu, wena gdzieś odchodzi. Choć jeśli w domu coś czytam to nie. Hm.

Próbowałam dzisiaj nie korzystać z Internetu i telewizji. Udało się w 50%. Tylko tyle, bo ze wszystkich rzeczy, które mogłam zrobić, jedynie poczytałam książkę. A w chwilach zwątpienia przypominam sobie te osiem dni pisania pod rząd i widzę, że się da. Wtedy czułam, że muszę pisać, że zaczyna to być moim nawykiem, zatem da się. Naprawdę. Już po nieco ponad tygodniu. I od razu jest się jakoś pozytywniej nastawionym do życia. Z postawą, że dam radę. Że mogę. Że potrafię.

By the way jakoś czuję się bardziej sobą z tymi pastelowymi różowofioletowymi paznokciami. Taka delikatniejsza, bardziej kolorowa i kojarząca mi się z moim kochanym H.

Tak sobie teraz myślę, że ten nasz mózg jest przewrotny. Z jednej strony pragnie nowych bodźców, z drugiej natomiast kocha nic nie robić. Choć być może to jest tak, jak jestem przekonana. Mianowicie, że jest w nas kilka stworzeń: Ja, Mózg i Ciało. No i czasem bywa, że Ja chcę, ale Mózg albo Ciało nie. I wtedy często prokrastynuję/uprawiam prokrastynację/nie wiem jak to po polsku odmienić. Ogólnie, o ile Ja nie podniosę się siłą, to żadne z pozostałej dwójki nic nie zrobi. A potem pretensje są do mnie. O za duże biodra albo o nienauczone słówka. Albo o brak progresu w książce. Ogólnie pochlastać się można.

Skutek jest taki, że wszystko jest na mojej głowie, mimo że jest nas tu troje. O, Mózg i Ciało właśnie chichoczą do siebie porozumiewawczo. A Ciało jeszcze domaga się biegania o dziesiątej w nocy! Zazwyczaj tak jest, że te dwie kreatury jakoś tak po dwudziestej pierwszej zaczynają przysięgać, że będą chcieć biegać i jeść zdrowo, natomiast rano pokazują mi soczysty środkowy palec, wyłączają budzić i nasyłają ciekawe sny. Ot, taki sabotaż.


Wniosek z tego wywodu jest taki, że od rana trzeba pilnować siebie i dwóch sabotażystów. A także wykorzystywać ich chwilowe napady dobrej woli. Także dziękuję bardzo, następnym razem wypiszę moje sposoby na podchodzenie tych kreatur.

wtorek, 19 grudnia 2017

#oneshot

Mam tak wielką ochotę na coś innego, że wstawię mini opowiadanie. <3

Ognisko

Siedzę przy ognisku. Wkoło mnie moi znajomi śmieją się, piją piwo i tańczą do muzyki, lecącej z beatbox` a. Naprawdę dobrze się bawią.
Jest sobota. Dzień wolny od szkoły. Od nauki i wszystkich zmartwień.
W teorii.
W praktyce w sobotę jest znacznie gorzej niż w każdy inny dzień.
Może i nie muszę się uczyć i odrabiać lekcji.
Nie muszę się martwić matematyką, fizyką, czy też innym przedmiotem.
Nie muszę siedzieć trzech godzin nad wypracowaniem z polskiego.
Tak, od tego w soboty odpoczywam.
Jednak ten dzień jest dniem wspomnień.
Dniem, który zawsze nadchodzi.
Co tydzień.
Uderza mnie w twarz masą tych dobrych chwil, powiadamiając, że nadszedł.
Wyśmiewając się ze mnie i z mojej niedoli.
Wypominając i przypominając, co straciłam.
A straciłam jego.
Straciłam jedyną osobę, która mnie rozumiała...

Jakiś chłopak, ledwo trzymający się na nogach, siada obok mnie i obejmuje mnie ramieniem. Czuję od niego tonę alkoholu i mam ochotę zwymiotować. Sama wypiłam tylko jedno piwo. Na tyle mogę sobie pozwolić.
Jeśli wypiję więcej, znów popadnę w nałóg, z którego wygrzebywałam się bardzo długo.
Chcę się od niego odsunąć, ale chłopak mocno trzyma mnie za ramię.

- Lepiej zostaw ją w spokoju – słyszę głos, za którym tak bardzo tęskniłam. Odwracam się szybko i widzę Jego.

Moją miłość.
Osobę, której mogłam powiedzieć wszystko.
Osobę, która kochała mnie bezgranicznie i za nic.
Osobę, która pomagała mi w trudnych chwilach.
Osobę, którą skrzywdziłam.
Patrzę w jego oczy. On patrzy w moje.
I przypominam sobie wszystkie dni, jakie razem spędziliśmy.
Pierwszy dzień szkoły, który razem odpuściliśmy, stwierdzając, że będzie nudno i nie opłaca się iść. Poszliśmy nad jezioro i puszczaliśmy kaczki. Cały czas muskał moją rękę i patrzył mi głęboko w oczy.
Dzień nauczyciela, kiedy byliśmy na pizzy, a on ni stąd ni zowąd po raz pierwszy powiedział, że czuje do mnie coś więcej. Wtedy też po raz pierwszy się całowaliśmy.
Wigilię klasową, gdy składał mi życzenia i powiedział: „Życzę ci też posiadania takiej osoby, jaką mam ja – Ciebie. Promienia słońca w pochmurny dzień”.
Walentynki, kiedy powiedział mi, że mnie kocha.
Urodziny jego przyjaciela, kiedy urwaliśmy się z imprezy, by iść podziwiać kometę. Szliśmy wtedy, trzymając się za ręce, a on nucił jakąś piosenkę, co chwila obracając mnie wokół własnej osi i całując mnie w nos. Proste rzeczy, a tak potrafiły cieszyć.
Moje urodziny, gdy kupił mi pluszowe serce i powiedział: „Moje też należy do ciebie. Zawsze. I na zawsze.”
Jego urodziny, kiedy po raz pierwszy się kochaliśmy. W jego starym domku na drzewie. Może niezbyt romantycznie, ale było wspaniale.
A w końcu pogrzeb jego matki, kiedy dowiedział się, co zrobiłam.
Kiedy dowiedział się, że wszystko zepsułam.
Kiedy dowiedział się, że go zdradziłam...

Teraz, gdy na mnie patrzy, nadal widzę ból w jego oczach.
Nadal przeżywa to, co zrobiłam.
Ja również.
Nie chciałam tego.
Naprawdę.
Nie planowałam tego.
Tak po prostu wyszło.
Byłam pijana. Chłopak, z którym go zdradziłam też.
Żałuję.
Każdego dnia pluję sobie w brodę, że wtedy piłam.
Każdego dnia mam ochotę strzelić sobie w łeb, patrząc jak osoba, dzięki której byłam szczęśliwa, przechodzi obojętnie obok mnie.
Każdego dnia... zdaję sobie sprawę, że to wszystko moja wina.
Że zachowałam się jak zwykła dziwka i nigdy nie byłam godna jego miłości do mnie.

- Przepraszam – szepczę, czując napływające łzy do oczu. - Przepraszam. Przepraszam. Przepraszam – powtarzam, jak mantrę, ale nic mi to nie daje. Nie czuję się lepiej.
- Za co mnie przepraszasz? Za to, że potraktowałaś mnie jak zabawkę? Za to, że wyszedłem na naiwniaka i idiotę? Czy za to, że złamałaś mi serce? - słyszę gorycz w jego głosie.
- Za wszystko. Za każdą sekundę, jaką ze mną spędziłeś. Każda była błędem. Ja byłam twoim błędem...
- Nieprawda – przerywa mi i podchodzi do mnie. Kładzie mi dłonie na policzkach i wyciera łzy. - Byłaś najcudowniejszą rzeczą, jaka mnie w życiu spotkała. Szkoda, że tak szybko musiałaś to zakończyć.

Mówi i odchodzi.  

czwartek, 9 listopada 2017

ELEKTRORADIOLOGIA i z czym to się je

Tak, ta piękna, długa nazwa to kierunek moich studiów. Studiuję na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym. Na I Wydziale Lekarskim, gwoli ścisłości. Zapytacie na pewno, czym jest elektroradiologia i co się po tym robi. Tak więc już spieszę z odpowiedzią.

Elektroradiologia to ogólno pojęta wiedza o robieniu zdjęć rentgenowskich, tomografii komputerowej, rezonansu, itp. Jest to dział diagnostyki w medycynie. Na podstawie wyżej wymienionych badań lekarze mają odniesienie, co do stanu pacjenta. Jest to więc praca w szpitalu, przy sprzęcie, z pacjentem (co prawda za szybą, ale trzeba wejść żeby go ułożyć).

Na pierwszym roku (aktualnie jestem żółtodziobem, co poradzić?) mamy takie zajęcia, jak aparatura w diagnostyce obrazowej, matematyka, fizyka, rentgenodiagnostyka klasyczna, patomorfologia, fizjologia z patofizjologią i anatomia. Jak na razie najwięcej nauki jest z anatomii i fizjologii, bo na tych zajęciach regularnie sprawdzają naszą wiedzę. Facet z anatomii luźno nas pyta, babki z fizjologii zaś robią wejściówki. [jeśli zastanawiacie się, co to wejściówki, to jest to coś w rodzaju kartkówki z materiału, który dopiero będzie omawiany na lekcji, na którą przychodzicie]
Wiem jednak, że na rtg (czyli rentgenodiagnostyce) będzie jeszcze więcej do ogarnięcia niż na wszystkie przedmioty razem wzięte, ale na razie mamy spokój.

Ale
Ale
Ale

Jakie to nieogarnięte, co ja piszę. Zacznijmy od początku.

PONIEDZIAŁEK
Zaczynam ćwiczeniami RTG. Prowadząca tłumaczy na jakiej zasadzie działa lampa rtg, jakie kasety się stosowało, gdzie się robi zdjęcia, jak się pracuje w zawodzie, itp. Pokazuje też ułożenia ciała do zdjęć. W sensie ułożenia kończyny górnej, dolnej, klatki piersiowej, głowy i reszty ważnych części ciała.
Potem matematyka. Jest tylko w pierwszym semestrze, więc pędzimy z materiałem jak szaleni. Ale jest na razie spoko. W zasadzie jest to powtórzenie liceum + pochodne i całki [na ten temat się jeszcze nie wypowiem, bo nie doszliśmy do tego]. Babka bardzo wymagająca, ale dość dobrze to wszystko tłumaczy.
I na końcu aparatura w diagnostyce obrazowej, czyli moja zmora. Nie, no jest okej. Po prostu facet, który prowadzi wykłady delikatnie mnie przeraża. Ma strasznie natarczywy wzrok, ale naprawdę logicznie o tych wszystkich procesach prądotwórczych opowiada i wszystko jest jasne co z czym i po co. Co prawda trzy godziny siedzenia na dupie i słuchania jego głosu i życia w szoku, gdy zadaje jakieś pytanie (tak, wybiera sobie osoby, które mają mu odpowiedzieć) nie za bardzo mi się uśmiecha, ale cóż ja poradzę?

WTOREK
I tutaj mam ciąg dalszy rtg. Kolejne są seminaria i wykład. Na tych pierwszych mamy sporo teorii i do tego kolejne ułożenia. Na wykładzie czuję się jak na drugiej aparaturze, tylko znacznie znacznie nudniej. I mam wrażenie, że facet, który prowadzi wykłady się nas boi. Serio. Ledwo wydobywa z siebie głos.
Do tego mam jeszcze tylko wuef, pod postacią siłowni, więc wtorki są naprawdę miło spędzone.

ŚRODA
Jak na razie mamy tylko patomorfologię, ale wiem, że niedługo dojdzie też ćwiczenio-seminaria z fizyki, a tutaj nie wiem, czego mogę się spodziewać. Podobno też mają być wejściówki. Zaczynam się bać...
Ale wróćmy do patomorfologii. Pan, który prowadzi seminaria jest w miarę miły. Strasznie spokojny, co jest lekko irytujące. Bo gdyby się zdenerwował na to, że nie znamy odpowiedzi byłoby normalniejsze, niż czekanie w ciszy, aż ktoś z nas raczy się odezwać. A co to właściwie jest? Nauka o chorobach, nieprawidłowościach, wszelkiego rodzaju zaburzeniach, zasadach przeprowadzania sekcji. No, to tak ogólnie.

CZWARTEK
I już tutaj zaczynają się jaja. Bo nadchodzi anatomia. Bardzo dużo informacji. Bardzo mało czasu na ich przyswojenie i do tego większość do zapamiętania po łacinie. Tragedia, krótko mówiąc. Znaczy anatomia sama w sobie i prowadzący są naprawdę spoko, no bo wiadomości wszystkie po prostu trzeba wkuć i tyle, ale właśnie... Wiadomości... jest ich taki ogrom, że nie wiadomo w co ręce włożyć. Naprawdę. Polecam uczyć się już od pierwszych zajęć (czego, oczywiście, ja nie zrobiłam).
Po anatomii mamy fizykę i to już dla mnie naprawdę czarna magia. Z całą pewnością potrzebuję korepetycji, ale to tylko dlatego, że moja edukacja z fizyki skończyła się na poziomie gimnazjum, a on wymaga od nas wiedzy z rozszerzenia z liceum. W każdym razie baaaardzoo dużo rzeczy o falach jest, o ruchu drgającym, o promieniowaniu i o innych badziewiach, które trzeba wyliczać, a nie są w normalnym życiu do niczego potrzebne, bo przecież nie będę liczyć zakrzywienia jakiegośtam dla lampy w aparacie, który zrobi to za mnie.

PIĄTEK
Tutaj moja wiara w cokolwiek się kończy. Fizjologia z patofizjologią. Wejściówki są tragiczne. Nie wiadomo z czego się uczyć, czego od nas wymagają, co jest istotne, a co można pominąć. A najgorsze jest to, że jest tylko pięć pytań, więc co akurat trafisz to naprawdę tylko los. Możesz wiedzieć wszystko albo dosłownie nic. Najgorsze, co może być. Nawet gorsze od tej fizyki. Bo tutaj musisz wiedzieć wszystko, każdy szczegół, bo nigdy nie wiadomo, jakie pytanie dostaniesz. I do tego jeszcze już po wejściówce, słuchasz tego, co już wiesz, bo wykład jest na ten temat, na który się przygotowywałeś. Więc siedzisz, zasypiasz, nie ogarniasz co się dzieje, a jedynym światełkiem w tunelu jest piętnastominutowa przerwa, podczas której można się ożywić i pogadać trochę o głupotach.
No i jeszcze jest angielski. Ale on podobno w każdym roku wygląda trochę inaczej. Raz jest lepiej, raz jest gorzej. Ja trafiłam na opcję numer dwa. Za duże wymagania ma prowadząca (a z angielskiego jestem dobra, co mogę otwarcie powiedzieć) i oczekuje, że zapamiętamy wszystkie słówka, które podaje na lekcji od razu i na koniec zajęć pyta nas z nich (tutaj, no, po prostu, okejka). Także nie jest sielankowo.

Podsumowując, uczcie się od początku, jeśli chcecie mieć potem z górki, dopytujcie się (!!), jeśli czegoś nie wiecie i uważajcie, co do was mówią, czasami niektóre rzeczy są naprawdę istotne, mimo że nie są jakoś szczególnie akcentowane.

Mam nadzieję, że trochę rozjaśniłam. Gdybym miała jakieś update to zrobię kolejny wpis, czy coś. W każdym razie znajdziecie, co macie znaleźć, jeśli dodam etykiety.

BUŹKA!!

poniedziałek, 23 października 2017

Po latach rozłąki, co słychać u Nietoperka? | 4

Dzień dobry, dobry wieczór, jestem chora.

I być może to jest mi potrzebne, żeby jakoś sobie wszystko poukładać (choć byłoby prościej, gdybym nie myślała, że umieram). Ogólnie działo się mnóstwo, co właśnie skutkuje niemal zerową aktywnością moją na tym blogu, za co dostaję ochrzan od kilku tygodni i słusznie.

Zadomowiłam się w moim ślicznym gdańskim akademiku, poznałam mnóstwo niesamowitych osóbek, co jest dla mnie zaskakujące, bowiem w mojej mieścinie znaleźć nietuzinkową osobowość to był wyczyn, a tu mam takich na pęczki. Najdziwniejsze - mam chłopaka i nadal nie mogę w to uwierzyć, że nie dość, że ktoś w ogóle mnie chce, to jeszcze jest naprawdę wspaniałą osobą. Odbieram te studia w miarę dobrze, choć czasem nadal myślę, dlaczego nie poszłam na coś związanego z biologią, skoro tak mnie cieszy, ale to chyba temat na następny wpis.

Ale żeby nie było tak kolorowo, powiem też o błędach i wpadkach. Okazuje się, że moje gospodarowanie pieniędzmi pozostawia wiele do życzenia. Muszę przeżyć jeszcze ok. 20 dni, a właściwie wydałam już wszystko i czerpię z własnych oszczędności. I nie jadę na Harry'ego, bo nie dam rady zebrać na samolot. I w sumie chyba wolę zostać... Nie wiem.

Nie ogarniam też za bardzo uczenia się na zajęcia, bo system jest zupełnie inny niż w liceum. Na ćwiczenia muszę mieć przeczytane teksty, a na wykładach słuchać i notować jednocześnie. W efekcie nie umiem na nic. Ale mówię sobie, że dam radę i jakoś idzie. (A dziś przegapiłam wejściówkę, bo siedzę w łóżku i próbuję odżyć).

Nagle wszystko się zmieniło. Czuję się jakoś inaczej, doroślej, idk. Inaczej idę, inaczej patrzę, inaczej mówię, inaczej czuję się w tłumie, mam bardziej wywalone na to, co powiedzą osoby, które niewiele dla mnie znaczą. Prawdopodobnie to skutek mieszkania w większym mieście i chodzenia po nim z wyluzowanymi ludźmi, którzy zachowują się jak przykładowe (acz bardziej ogarnięte) nastolatki/młodzi dorośli. Nie powiem żeby mi to przeszkadzało, miła zmiana.

Postaram się rozwinąć te wszystkie myśli tu wspomniane, bo właściwie nie wiem, co ze sobą zrobić.

Love,
Purple Bat

czwartek, 19 października 2017

Organizacja czasu i życia

Organizacja czasu i ogólnie życia to dziedzina której definitywnie nie ogarniam.

Nie mam pojęcia jak się za to zabrać, a jak już się zabiorę to zazwyczaj nie wypełniam przydzielonych sobie zadań na dany dzień. Dla przykładu dzisiaj miałam sprzątnąć swój pokój (w sensie poukładać w końcu ubrania) i poprawić rozdział mojego opowiadania na Wattpadzie (https://www.wattpad.com/story/15342096-pogromca), a co zamiast tego robiłam? Poszłam na siłownię, a potem wylegiwałam się przed telewizorem, a następnie komputerem przeglądając zupełnie mi nie potrzebne rzeczy. Jaki był tego sens? Kto mi to wyjaśni? Może to czyste lenistwo. Nie będę się z tym spierać. Może tak jest. Jednak co zrobić, żeby jednak postępować zgodnie z planem dnia?

Część ludzi mówi, że bullet journal jest rozwiązaniem tego problemu. Ja jednak, wypróbowawszy ten sposób, mogę stwierdzić, że jest jak każdy inny kalendarz, na który po jakimś czasie nawet nie patrzę.

Jak chodziłam jeszcze do szkoły to naukę zawsze odkładałam na ostatnią chwilę. Niby planowałam sobie, że będę się uczyć już dwa dni wcześniej, żeby nie mieć tak dużo materiału do opanowania na raz, jednak zawsze mój plan spełzał na niczym. Uczyłam się w nocy przed samym sprawdzianem, w rezultacie ledwo wyciągając się na tę czwórkę, do której zawsze dążyłam (piątka w niektórych przypadkach była szczytem marzeń).
I tak mi to zostało. Gdy mam wolne, w sensie nie mam zaplanowanych żadnych aktywności ze znajomymi, to siedzę, obijam się i nie robię nic pożytecznego, mimo że mogłabym, bo przecież mam czas i żadnego przymusu nade mną, który mógłby mnie blokować.

Co więc nie pozwala mi wypełniać mój plan dnia? Mój własny mózg. Mój mózg, który mówi mi, ze mam jeszcze czas i nigdzie mi się nie spieszy. Jak to zmienić?
Czy ktoś mógłby mi pomóc z tym zagadnieniem?

UPDATE przed dodaniem xD
Stworzyłam swój nowy bullet journal. Mam nadzieję, że tym razem się sprawdzi. Trzymajcie kciuki.

UPDATE #2
Nie, nadal bullet journal nie działa :( help!

UPDATE #3
Na razie działa tylko ogarnianie budżetu, reszta leży i kwiczy :(

niedziela, 15 października 2017

Nieco bardziej ludzka Pink Butterfly

Czyli coś w rodzaju mojego minipamiętnika. Prawdopodobne jeszcze bardziej prywatne, ale czemu nie?

15.10.2017 r. NIEDZIELA

Spędziłam ten dzień z rodziną. No, wiecie, obiad, kościół, bla, bla, bla. I potem znowu wracałam do tej głupiej Warszawy. Niby spoko miasto, ale coś mi w nim nie pasuje. Może to ten pęd, którego w małej mieścinie, w której mieszkam, się nie doświadcza. Może to ludzie, którzy są kompletnymi ignorantami i patrzą tylko na czubek swojego nosa. Może to po prostu ja, dziewczyna, która nie lubi hałasu i imprez i ogólnie jest odludkiem. ALBO wszystko razem wzięte i to codziennie mnie dobija. 

Minęło dwa tygodnie, odkąd tutaj przyjechałam. Niby już się przyzwyczaiłam do wszystkiego. Do tego, że codziennie dojeżdżam około 1,5 h na zajęcia. Do tego, że muszę się wczłapać na 3 piętro, bo nie ma windy. Do samolotów latających praktycznie nad samą głową. Do tego, że wszędzie są korki i mnóstwo ludzi. Do nowych znajomych na uczelni, którzy wydają się naprawdę mili (niektórzy nawet bardziej ^^). Do wykładowców, profesorów i innych prowadzących zajęcia... ALE... No, własnie. Zawsze jest jakieś "ale". Czegoś mi brakuje. Nie wiem, czy dobrze wybrałam, idąc tutaj. Czy zdecydowałam się na dobry kierunek, bo na razie ilość rzeczy, którą muszę umieć, niesamowicie mnie przeraża. I jeszcze ta ogólna DEZINFORMACJA na uczelni. To jest jakaś masakra. Nigdzie nie można się czegokolwiek dowiedzieć. HELP! Coraz częściej myślę: "aby do piątku, wtedy wrócę do domku, pójdę na piwo z przyjaciółką i odpocznę od tego wszystkiego". A potem mam w głowie: "ale musisz się uczyć, żeby móc się rozwiać w życiu, żeby być KIMŚ" i znowu zasiadam do książek. 

No, właśnie. KSIĄŻKI. Jest maaasaaakryyyycznieee dużo nauki. Chociaż... gdybym zasiadła do tego na jeden pełny dzień. Od rana do wieczora, pewnie bym to ogarnęła. Ale na razie nie mam takiej motywacji. Ale jak się nad tym głębiej zastanowić, nigdy nie miałam jej na tyle, by poznać coś i skupić się na czymś na 100%. Może ja po prostu taka jestem. 

Miałam pewien przestój w pisaniu, dlatego też ostatni artykuł/mój wpis/post wyszedł dopiero dzisiaj, a nie w czwartek, tak jak obiecywałam. Ale teraz już będzie lepiej. Dodałam publikowanie "zaplanowane" na następne dwa tygodnie. W tym czasie może coś dopiszę. Planuję podsumować moje spostrzeżenia o Warszawie i ludziach tutaj po miesiącu przebywania w niej, więc pewnie na początku listopada coś wpadnie na Bazgroły. Pewnie napiszę też coś o siłowni i jakichś ćwiczeniach, tego też możecie się spodziewać. Prędzej, czy później...  No i ogólnie opiszę co nieco mój kierunek na WUMie i przedmioty, wykładowców, wymagania. Może komuś się kiedyś przyda. AJ DONT NOŁ...

Mam wrażenie, że mniej się ostatnio ruszam. Nie. To nie wrażenie. Tak po prostu jest. Siedzę w domu na dupie i w autobusie na dupie i na uczelni, też na dupie (gdyby ktoś miał wątpliwości) i nic nie robię. Zamierzam zapisać się gdzieś na siłownię w mojej okolicy, ale nie wiem, czy będę się dobrze czuła na siłowni TYLKO DLA KOBIET. W takich miejscach mam wrażenie, że ludzie są bardziej krytyczni. Albo to znowu moja wyobraźnia. Ala, TY CHORY POJEBIE! 

Dobra, idę przepisywać wykład.
Buziaki :*