sobota, 25 sierpnia 2018

#oneshot


Odległość

Siedzę na piaszczystej plaży, przed samym morzem. Jest noc. Panuje cisza. Nikogo wokół nie ma. A ja siedzę i myślę. Myślę i wspominam.

Wspominam jego silne ramiona, którymi zawsze mnie otaczał, gdy było mi zimno. Tak jak w tej chwili...

Wspominam jego ciepłe wargi, które całowały mnie na powitanie i pożegnanie każdego dnia. Czego nie zaznałam już od dłuższego czasu.

Wspominam jego sprawne mięśnie i szybkie nogi, gdy biegł ze mną na rękach do szpitala, gdy spadłam z konia i nie mogłam ruszyć ręką. Nadal mnie ona boli.

Wspominam jego wydatne policzki, które gładziłam, gdy było mu smutno. Mam wrażenie, że nadal czuję jego ciepłą skórę.

Wspominam w końcu jego czekoladowe oczy, które wpatrywały się we mnie z uwielbieniem. Czułam się wtedy jak jedyna dziewczyna na świecie, w dodatku kochana przed najprzystojniejszego chłopaka, jaki istniał.

Teraz niczego takiego już nie ma.

Pozwalam uciec jednej samotnej łzie i podciągam kolana pod brodę. Życie z nim było jak w bajce. 
Było piękne i... przeminęło.

Zniknęło jak śnieg, gdy przychodzi wiosna. Zniknęło jak słońce, gdy nadchodzi noc. Zniknęło jak deszcz, który odpędził wiatr. Zniknęło. I nie wróci.

Nie wróci, bo on jest daleko stąd. Nie wróci, bo on już mnie nie pamięta. Nie wróci, bo ja sama nie jestem pewna, czy pamiętam jego.

Pamiętam go?
Pamiętam?
Muszę pamiętać.

Pamiętać słodkie, krótkie, skradzione na przerwach między lekcjami, pocałunki.
Muszę pamiętać jego donośny śmiech, gdy powiedziałam mu coś niedorzecznego.

Muszę pamiętać te dni, gdy wychodziliśmy razem na spacery i trzymaliśmy się za ręce, rozmawiając o wszystkim. Mówiąc sobie o wszystkim.

Dlaczego muszę pamiętać to i wiele więcej?
Bo bez tego nie byłabym już sobą. Moje jestestwo przestałoby istnieć. Przestałabym się liczyć. Bez niego jestem niczym.

To on nadawał sens mojemu życiu. To on ocierał mi łzy. To on był moim światem.
A co może się stać z człowiekiem, który nie ma już swojego świata?

Umiera.

Umarłam. Moja dusza roztrzaskała się na malusieńkie kawałeczki, gdy on ode mnie odszedł.

A dlaczego odszedł?

Miał przed sobą karierę, obiecującą, świetlaną przyszłość i życie, o jakim marzył. Tylko ja stałam mu na drodze. Pozwoliłam mu odejść. Bolało jak cholera, ale z uśmiechem i łzami w oczach powiedziałam mu: „Tak, skarbie. Powinieneś tam jechać. To twoje marzenie”.

I wyjechał.

Pocałował mnie tylko na pożegnanie i powiedział, że nigdy o mnie nie zapomni. Że będzie do mnie dzwonił. Że będzie wysyłał wiadomości. Że będzie na bieżąco informował mnie co się u niego dzieje. Że będzie przy mnie, mimo że będzie setki tysięcy kilometrów ode mnie. Że będę najważniejsza.

Byłam. Przez dwa miesiące. Potem wszystko zaczęło się psuć. Mi brakowało czasu, jemu chęci. Później jemu brakowało czasu, a mi chęci. Tak to się skończyło.
Miłość mojego życia poszła się jebać.

Potrząsam głową, odpędzając od siebie jego obraz, który nieustannie pojawia się pod moimi powiekami. Ocieram łzy i patrzę na fale. Kiedyś to razem z nim siadywałam na piasku i obserwowałam przypływy. On wtedy obejmował mnie ramieniem i wodził kciukiem po moim ramieniu. Co jakiś czas całował mnie w policzek i szeptał coś miłego. Wtedy było mi tak dobrze. A teraz co?

Teraz siedzę sama, jest mi niesamowicie zimno. Wiatr smaga moje gołe ramiona zimnymi biczami, a jego tu nie ma.

Łzy ponownie wydostają się z moim oczu.

Och, jaka ja głupia byłam! Mogłam znaleźć czas! Mogłam nie strzelać fochów za to, że za rzadko dzwoni i normalnie z nim rozmawiać! Mogłam postępować inaczej! Mogłam...

Dużo mogłam. Mało zrobiłam.
Być może to moja wina.
Być może to ja to wszystko zakończyłam.
Być może zasługuję na to, z czym się teraz zmagam.
Pustka.

Nikogo wokół mnie. Zarówno w sensie fizycznym, jak i metaforycznym.

Drżącą ręką wyciągam z kieszeni żyletkę. Zabrałam ją z domu babci. Mam nadzieję, że się nie zorientuje. Patrzę na rzecz, której zamierzam użyć do nacięcia mojej skóry.

Wiem, że postępuję jak największy tchórz. Jak idiotka, która nie radzi sobie z życiem. Ale przecież sobie nie radzę. Czy to nie daje mi prawa do upuszczenia sobie krwi?

Moim zdaniem daje.

Przekładam zatem żyletkę z lewej do prawej ręki i przykładam ją do lewego nadgarstka. Nie tnę wszerz, jak to robią „cierpiętnice”. Tnę wzdłuż. Chcę poczuć ból. 

Nie tylko mentalny.

Nie żałuję siły. Wiem, że przedostaję się głęboko, bo czuję rozpierający, oszałamiający ból, a krew tryska z mojej ręki.

Śmieję się i rzucam żyletkę na piach przede mną.

Boli mnie jak cholera.

Kładę się na piachu, zaraz przy narzędziu zbrodni i zamykam oczy.

Teraz dokładnie widzę jego przystojną twarz, która, mimo wielu niedoskonałości w postaci krostek, blizn po ospie i dużej szramy na czole po bliskim spotkaniu z barierką, dla mnie jest idealna. Należy do mnie. Uśmiecha się do mnie i całuje mnie w czoło.

Znów jest mi dobrze. Obejmuje mnie ramieniem i szepcze, że mnie kocha. „Ja ciebie też kocham” chcę mu odpowiedzieć, ale boję się, że zniknie i znowu mnie zostawi, dlatego uśmiecham się szeroko, a potem całuję go z namiętnością, jakiej dotąd w sobie nie odkryłam.
Tak jest pięknie.

- Co ty ze sobą zrobiłaś? - słyszę jego jęknięcie. Otwieram nagle oczy i zdaję sobie sprawę, że to nie tylko moja chora wyobraźnia. Czuję jego perfumy i ciepło jego ciała. Patrzę na lewo i widzę go. Klęczy koło mnie i patrzy żałosnym wzrokiem na moją krwawiącą rękę. Nie czeka na odpowiedź, tylko bierze mnie na ręce i kieruje się ku ulicy.
- Tęskniłam za tobą – szepczę w jego szyję. To on. To naprawdę on. Jest przy mnie. Przymykam oczy i czuję, że usadza mnie na jakimś miękkim czymś. I znika. Moje serce przyspiesza i zaczynam go szukać. Otwieram oczy i rozglądam się niespokojnie. Jestem w samochodzie.
- Spokojnie, jestem tutaj – czuję jego dłoń na moim policzku. Uśmiecham się. - Uważaj na rękę. Pojedziemy do szpitala to odkazić i zaszyć.
- Nie! - jęczę. - Jeśli to zaszyją, odejdziesz. Znikniesz. Znowu.
- Nigdzie się tym razem bez ciebie nie ruszam.
- Nie?
- Nie. Jedziesz ze mną – głaszcze kciukiem mój policzek.
- Jestem z tobą?
- Zawsze. Kocham cię i już nigdy cię nie opuszczę.

piątek, 24 sierpnia 2018

#oneshot

Wojna

Padają kolejne strzały.
Pał!
Pał!
Pał!
Wróg cały czas atakuje.
Padam na ziemię.
I chociaż boję się jak cholera...
I chociaż serce prawie wyskakuje mi z piersi...
I chociaż ledwo trzymam się na nogach...
I mimo że jestem tu sama...
I mimo że jesteśmy tysiące, a nawet setki tysięcy kilometrów od siebie...



Mogę myśleć tylko o Nim i Jego bezpieczeństwie.
Nie przejmuję się sobą.
Już dawno przywykłam do zimnej wojny.
Już dawno moje ciało przestało drżeć na dźwięk wystrzału.
Już dawno... zapomniałam jak to jest być w Jego ramionach.
Gdy teraz o tym myślę, jest mi zimno.
Mój oddział podnosi się i biegnie przed siebie, chowając się za zniszczonymi samochodami i pojedynczymi, niskimi murkami. Chcę biec za nimi, ale nie mogę. Moje ciało skamieniało. Nie, strach przestał mnie już obezwładniać. Nie mogę iść z nimi, bo myśl o Nim odebrała mi władzę w kończynach.
Jego ciemne włosy i wiecznie roześmiane oczy zasłaniają mi widok, zapewne ogłuszonych lub zabitych, przyjaciół padających na ziemię. Powinnam im pomóc.
Powinnam ruszyć się z miejsca.
Podnieść się z ziemi i biec do dowódcy, chowającego się za samochodem po mojej prawej.
Powinnam wziąć broń w rękę i strzelać do wroga.
Ale nie mogę tego zrobić.
Cały czas leżę.
Przed moimi oczami pojawia się On. Patrzy na mnie żałosnym wzrokiem, a po policzkach spływają mu łzy. Coś do mnie mówi, ale ja go nie słyszę.

- Głośniej. Mów głośniej – szepczę.
- Nie jedź. Nie jedź tam. Powiedz, że nie możesz. Że jesteś w ciąży. Albo wymyśl coś innego! Nie jedź tam!
- O czym ty mówisz? Przecież już tu jestem – jestem zdezorientowana. Leżę przecież na ziemi pośrodku pola bitwy. Skąd on się tu wziął?
- Nie możesz tam jechać! Jeśli tam pojedziesz, stracę Cię na zawsze – w jego oczach pojawiają się nowe łzy. - Zostawisz mnie. Po raz kolejny. Jeszcze pamiętam twój ostatni powrót stamtąd!
- Nie mogłam zostawić oddziału! To moi ludzie. Moi przyjaciele! Musiałam ich ratować!

Jego postać znika. Gdzie się podział? I jeszcze ważniejsze pytanie - dlaczego tu był?

- Kogo musiałaś ratować? - pyta ktoś po lewej. Podnoszę głowę i widzę nowego w oddziale. Pierwszy tydzień i już wpakowaliśmy go – i samych siebie – w wielkie bagno. Zapewne tylko część z nas przeżyje stracie z tą linią oporu
- Was – szepczę. Chcę kontynuować, ale brak mi powietrza w płucach. Dopowiadam więc sobie w myślach. Musiałam ratować was. Gdyby nie ja i dowódca już dawno cały oddział leżałby martwy w tamtym kanionie. Wszystko przez nich. Przez wroga. Przez...

 Z kim my właściwie walczyliśmy?
Nie pamiętam.
 Po co zostaliśmy tu wysłani?
Tego też nie wiem.
 Kim jest ten żółtodziób?
Nie mam pojęcia.
 Kto jest moim dowódcą?
 Gdzie właściwie jestem?
 Dlaczego leżę na ziemi, a broń jest daleko – o wiele za daleko – od moich rąk?
 Kim ja jestem?
Pytania pojawiają się w każdej sekundzie.
Coraz więcej i więcej.

- Wróg odparty! Mamy chwilę! Zebrać rannych! - słyszę głos, ale mam wrażenie jakby znajdował się za szybą. Rozglądam się, ale praktycznie nic nie widzę. Na oczach mam mgłę.

I...
Jakby...
Słońce.
Ktoś nagle mi je zasłania i jest ciemno.

- Ratujcie ją! Szybko! Szybko! Szybko! Ona umiera! Umiera! Pospieszcie się! - znowu ten sam głos. Za tą samą szybą. Kogo mamy ratować?! Gdzie jest owa „ona”?! Chcę się podnieść, ale nie mogę. Chcę jej szukać. Muszę jej pomóc!

Ktoś nagle mną szarpie i już wiem.
Już wiem dlaczego nie mogłam się ruszyć.
Już wiem dlaczego wszyscy biegli, ale nie ja.
Już wiem dlaczego Go widziałam.
Już wiem kogo mamy ratować.


Mamy ratować mnie.
Umieram.
Krew sączy się z mojego brzucha stałym strumieniem.
Teraz już nic nie widzę.
Nie słyszę też żadnego głosu.
Nie mogę nawet wyobrazić sobie Jego.
Jego ciepłych ust i kojącego śmiechu.
Jego oczu i nieśmiesznych żarcików.
Jego silnych ramion i krzyku, gdy nie chciał mnie puścić na kolejną misję.


Nie mam już...




Nic.

środa, 22 sierpnia 2018

Walka o nową siebie.

W sumie to nie wiem od czego zacząć.

Zawsze byłam "duża". Całe moje życie. Od zawsze mnie "dokarmiano" i kazano kończyć posiłek dopiero w momencie, kiedy będzie pusto na talerzu. Większość mojej rodziny była nawet urażona, gdy zostawiało się część obiadu nieruszoną. Uważali, że tak się robi tylko, gdy posiłek nie smakuje. Tak więc kończyłam wszystkie posiłki. Wpychałam w siebie ogromną ilość pokarmu. Nie omieszkałam też zjadać niezdrowych przekąsek, typu chipsy, czy czekoladowe ciasteczka. I nikt mi tego nie zabraniał.

Dopiero w szkole, kiedy rozpoczęły się tematy o zdrowym żywieniu i odpowiednim wyglądzie, zaczęłam dostrzegać, że coś jest ze mną nie tak. Że nie czuję się tak, jak powinnam się czuć i nie jestem tak mobilna, jak reszta dzieci z mojej szkoły. Że nie mogę sobie na wszystko pozwolić. Potem doszły jeszcze reklamy w telewizji. Piękne ciało, piękna twarz, piękne włosy. Wszystko kuźwa piękne. I szybko stałam się bardzo zakompleksionym dzieckiem, które nie umiało sobie poradzić z walką ze złymi nawykami (moi rodzice i dziadkowie, a właściwie cała moja rodzina ma nadwagę i/lub otyłość).

I tak mijały lata, a ja byłam coraz bardziej zła na siebie i na swoją niemoc. Coraz bardziej tyłam i nie umiałam zrzucić zbędnych kilogramów. Potem złamałam rękę. Bardzo poważnie, co skutecznie odcięło mnie od jakiegokolwiek wysiłku fizycznego i ograniczyło mój codzienny ruch. Po zdjęciu gipsu nic się nie zmieniło. Przywykłam do siedzącego trybu życia i wcale nie uśmiechało mi się go zmienić.

W ten sposób w wieku 18 lat dobiłam do 100 kg przy wzroście 167 cm. To była moja życiowa porażka. Byłam sobą załamana i stwierdziłam, że daję sobie czas na zmianę nastawienia do odchudzania i zdrowego trybu życia do końca matur. Potem biorę się za swoje życie. Wcześniej uważałam, że to wina mediów, że ludzie tak ślepo dążą do perfekcji, potem jednak stwierdziłam, że to dzięki mediom ludzie zaczęli dbać o własne ciała. I to samo powinnam zrobić ja. Zadbać o własne ciało, szczególnie, że nie nigdy nie czułam się w nim dobrze.

Parę tygodni później, gdy zaczęły się matury, dowiedziałam się, że moja mama (równie otłuszczona, co ja, a może nawet bardziej) ma problemy z sercem i cukrzycą, przez co musi przejść na przymusową dietę i regularne badania. Uznałam, że to znak. Znak, że trzeba coś zrobić ze swoją wagą.

Razem zaczęłyśmy się odchudzać. Odrzuciłyśmy słodkie rzeczy, smażone także. Wszystko gotowane na wodzie i parze. Zdrowe. Bez przypraw lub z bardzo małą ich ilością. I waga zaczęła spadać. Najpierw szybko, bo pozbyłyśmy się wody, potem wolniej, co mi się nie podobało. Stwierdziłam, że nadszedł czas na ćwiczenia. Przecież nie mogę całymi dniami siedzieć na dupie, skoro i tak nie mam nic lepszego do roboty. Rower, ćwiczenia siłowe, kardio. Wszystko na raz. Codziennie. 

W ciągu trzech miesięcy zrzuciłam dwadzieścia kilo. Później waga też spadała. Nadal nie osiągnęłam w stu procentach swojego celu, ale idę w dobrym kierunku. Wiem, że jeszcze długa droga do mojej (zaznaczam:  m o j e j  , nie tej wykreowanej przez media) wymarzonej sylwetki, ale jestem bliżej niż dalej. Dalej walczę. 

Teraz niestety częściej pozwalam sobie na coś słodkiego lub niezdrowego, ale zazwyczaj spalam to kolejnego dnia na siłowni. Poznałam jednak, co to znaczy jeść z umiarem i czuję się zdrowsza.
Stałam się też bardziej pewna siebie. Mam odwagę wyjść na ulicę w sukience, która jest blisko ciała i nie jest wielkim workiem, a, uwierzcie mi, to już sukces.

Miałam napisać moje porady, jak schudnąć i co robić, ale zdałam sobie sprawę, że tak naprawdę ja nic nie wiem. Postępowałam zgodnie z tym, co mówią w internecie: regularne godziny posiłków, małe porcje, treningi. I to tyle. Albo aż tyle. Nie wiem, przyzwyczajenia naprawdę dużo dają. Trzeba wyrobić sobie nawyk, a cała reszta przyjdzie sama. Przynajmniej tak było w moim przypadku.

A skąd znaleźć motywację? Tego też wam nie powiem. Ja sama nie wiem, jak dałam radę trzy razy w tygodniu chodzić na siłkę, a pomiędzy treningami ćwiczyć w domu i jeździć na rowerze. Może to kwestia dorośnięcia do podjęcia pewnych decyzji. Może to kwestia chęci zadbania o swoje samopoczucie i zdrowie oraz wygląd. Może to chęć bycia atrakcyjną. Nie wiem. Nie umiem odpowiedzieć sobie na to pytanie. Myślę, że dla każdego będzie to coś innego. Bo każdy ma inne pragnienia i w odmienny sposób patrzy na świat.

Dodałabym wam zdjęcia, żebyście mogli zobaczyć zmianę, jaką przeszłam, jednak to jest sprzeczne z moją chęcią pozostania anonimową. Mam nadzieję, że zrozumiecie. 

niedziela, 19 sierpnia 2018

Chcę coś w życiu osiągnąć. Czym jest dla mnie szczęście?

Chcę być dla siebie samej wartościowym człowiekiem.
Chcę wstawać rano z myślą, że robię coś dla siebie i dla świata.
Chcę wiedzieć, że mogę ludziom swoją osobą pomagać, czynić dobro.
Chcę...

Dużo rzeczy chcę. Ogólnie dużo można chcieć. Trzeba tylko zdawać sobie sprawę, że w pewnym momencie trzeba po to sięgnąć. Trzeba nad tym pracować. Trzeba samemu wyciągnąć rękę po pragnienia. Nic nie przyjdzie samo. Nic.

Jeśli mamy osiągnąć nasz cel, spełnić nasze marzenie, wejść na sam szczyt, musimy liczyć się z tym, że czeka nas niezły zapierdol. Owszem, czasami będzie tak ciężko, że będziemy mieli ochotę się poddać, powiedzieć: "Ja już nie mam siły, ja to wszystko pierdolę", ale wtedy powinna nam się zapalić w głowie czerwona lampka. O nie, nie! Już tyle dla siebie zrobiłam! Już tyle czasu i mojego wysiłku poświęciłam dla tego celu, że nie mogę się teraz poddać! Będę walczyć. Będę walczyć o własne szczęście.

Bo, w sumie, tylko to się liczy w naszym życiu, prawda? Szczęście. Tak własnie myślimy. A to błąd.
BŁĄD!
Nie skupiajmy się tylko na finiszu. Bo, gdy już go osiągniemy, nie będziemy mieli wokół nic innego. 

Przeglądając dzisiaj Twittera natknęłam się na tweeta jakiejś dziewczyny. Pisała, że gdyby mogła zadać jedno pytanie dotyczące jej przyszłości, zapytałaby, czy będzie szczęśliwa. I to mnie tknęło.
Ludzie podchodzą do szczęścia, jak do celu. Ale jaki jest w tym sens? To jak próba dogonienia czegoś nieosiągalnego. To jak bieg za rozpędzonym pociągiem, na który jest się spóźnionym. Zupełnie bez znaczenia.

Przeczytałam kiedyś "happiness is a journey not a destination". I stało się to moim mottem życiowym, zaraz po "wszystko musi wrócić do średniej", co wyjaśnię za chwilę. Wracając do tematu, czemu szczęście traktujemy jako cel? Przecież ono nie może być trwałe. "Nic nie może przecież wiecznie trwać" śpiewała kiedyś Anna Jantar. Jeśli byśmy je osiągnęli, do czego potem byśmy dążyli? Gdzie chcielibyśmy się znaleźć? Jak dalej poprowadzić nasze życie, jeśli wszystko byłoby jak na widelcu?

Oczywiście, możemy sobie powiedzieć chcę być szczęśliwa i starać się do tego doprowadzić. Tylko kiedy jest ten moment, w którym powiemy osiągnęłam to, co chciałam? Co zrobić potem? Wtedy przecież nie powiemy, że nie chcemy być już szczęśliwi, bo niby czemu?

Szczęściem są te drobnostki. Chwile, które zazwyczaj są dla nas ulotne. Czy choćby przez chwilę pomyśleliście, że sama droga do szczęścia może być swego rodzaju szczęściem? Drobne momenty, dzięki którym się uśmiechacie. Kawa z przyjaciółmi, wieczorne piwko nad Wisłą, taniec w deszczu. Wszystko to, dzięki czemu możecie powiedzieć, że w danym momencie, w danej sytuacji nie myśleliście o problemach, o kłopotach, o innych sprawach. To są chwile, które warto docenić i uznać za takie, które są prawdziwym szczęściem.
Takie momenty są ułamkiem sekundy, którego nie doceniamy, dopóki w naszym życiu nie dzieje się naprawdę źle. Dopiero wtedy, patrząc wstecz, widzimy, że w tamtym momencie, w jakiejś konkretnej sytuacji było dobrze. Byliśmy zadowoleni z życia, z relacji z przyjaciółmi i rodziną, z udanej kolacji, z miłego wyjazdu w góry. Ciężko jest to zauważyć od razu, gdy jesteśmy na bieżąco, gdy uważamy, że chcemy czegoś więcej, żeby było jeszcze lepiej.

Czasami warto się zatrzymać, zastanowić, pomyśleć chwilę nad tym, co się dzieje. No, jasne. Zawsze może być lepiej i chcemy żeby było lepiej, ale nie możemy ignorować chwil, gdy jest dobrze.
Szczęściem może być każdy dzień, każdy uśmiech, każda rozmowa. Po prostu trzeba nauczyć się to doceniać.

"Dobrze, że jest dobrze" - to cytat z filmu Bóg nie umarł, który towarzyszy mi od paru tygodni i codziennie go sobie powtarzam, żeby docenić, co teraz dzieje się w moim życiu. A własnie dzieje się dobrze. Są chwile, kiedy nie skaczę z radości, ale zdarzają się też takie, kiedy uśmiech nie schodzi mi z twarzy i nie chcę, by dany dzień się skończył, bo był naprawdę magiczny. Ale wszystko się kiedyś kończy. Mija kolejny dzień Podróży Szczęścia, trzeba to zaakceptować i tyle.

A rozwijając moją wcześniejszą myśl "wszystko musi wrócić do średniej", uważam, że nigdy nie będzie tak, że w życiu dzieją się tylko te dobre albo te złe rzeczy. Owszem, czasami jesteśmy w totalnym dole, nie mamy ochoty na nic, nawet na podniesienie się z łóżka, mamy wrażenie, że wszystko się sypie, droga ucieka nam spod stóp.

Ale wtedy warto pomyśleć o tym w inny sposób. Teraz jest mi cholernie źle, ale jutro już może być dobrze. Jak ja sobie nie poradzę z moimi problemami to kto to zrobi? Wezmę się za to, poradzę sobie, jestem silna, znajdę rozwiązanie, docenię to, że ktoś się do mnie uśmiechnie, że powie mi, że mam ładny sweterek i uwierzę mu. I będzie lepiej. Nie od razu, o nie. Ale małymi kroczkami da się z tego wyjść. Nie od razu Rzym zbudowano, prawda?

Działa to też w drugą stronę. Gdy jest naprawdę dobrze, gdy wydaje nam się, że jesteśmy na haju, bo jest tak super, wszystko nam się układa i idzie po naszej myśli. Nie bądźmy tego pewni. Nie bierzmy tego za coś stałego. Tak nie będzie. Aktualnie jest genialnie, trwa jeden z udanych dni naszej Podróży Szczęścia, ale na świecie istnieje za dużo zmiennych i nie jesteśmy w stanie ich wszystkich kontrolować, by sprawić, żeby tak już zostało.

Matko, to post pełen cytatów, ale mam wrażenie, że są mi potrzebne, do wyrażenia tego, co sądzę. Że łatwiej będzie wam pojąć, jak ja do tego podchodzę <3

sobota, 18 sierpnia 2018

Dziwne jest to życie.

Ostatnio bardzo często zastanawiam się nad życiem. Nad jego wartością, przebiegiem, głównymi założeniami. Myślę o tym, co się na nie składa i w jaki sposób funkcjonuje. Wiem, że to banał, ale dopiero niedawno w pełni zdałam sobie sprawę, że każdy nasz czyn ma znaczenie. Panuje efekt motyla i na swój sposób jest to piękne.

To, że zdecydowałam się jednak studiować ten konkretny kierunek, jakim jest elektroradiologia, doprowadziło mnie do poznania niesamowitych ludzi, bez których nie wyobrażam już sobie kolejnych dni. Nie wyobrażam sobie, że miałoby ich teraz zabraknąć. Pustka byłaby nie do ogarnięcia.

To, że odważyłam się pojechać sama do Gdańska, do mojej najlepszej przyjaciółki, doprowadziło mnie do ostatecznego sprecyzowania czego chcę w życiu. A chcę podróżować. Chcę zwiedzać nowe miejsca. Chcę poznawać nowych ludzi. Chcę zauważać kulturową różnorodność. Chcę próbować potraw, których wcześniej nie jadłam. Chcę zdobywać nowe wspomnienia.

To, jakimi ludźmi się otoczyłam - bo bezsprzecznie sama ich wybrałam, nikt inny nie decydował kim oni będą - pozwoliło mi podsumować moje cele i pragnienia. Nie tylko główne założenie, jakim są podróże, ale całą resztę. To, jak chcę potem funkcjonować. To, że chcę pisać. To, że chcę fotografować. To, że chcę ćwiczyć i wyglądać dobrze. To, że chcę być sama dla siebie - może nie tyle wzorem do naśladowania, bo to głupio brzmi, ale - kimś, kto wie, jak dumnie i w pełni szczęścia kroczyć przez życie.

Każda moja decyzja - każda decyzja w życiu każdego człowieka - wpłynęła na wydarzenia, które dopiero mają nastąpić. Nawet ta drobna, jak pójście na kawę, czy na zakupy, zamiast zrobienia obiadu. Wszystko się ze sobą łączy, zazębia, działa jak sprawnie naoliwiona maszyna. Owszem, czasami zdarzają się zgrzyty, ale tych nie da się uniknąć.

Nie mówię, że teraz mamy myśleć nad najdrobniejszymi naszymi posunięciami, bo nie da się przewidzieć, jakie będą miały skutki. Możemy jedynie liczyć, że coś - w moim przypadku zawsze zamiast "czegoś" mam w głowie Boga - podpowiada nam dobre wyjścia z sytuacji i chce dla nas jak najlepiej.

Są też dni, kiedy wszystko nam się nie układa - jak mi przez ostatnie parę miesięcy - i mamy wrażenie, że nasze decyzje są złe, próbujemy zrzucić odpowiedzialność na kogoś innego, ale tak to nie działa. Czasami musi się dziać źle. Ważne jest to, żeby pamiętać, że wszystko potem wraca do średniej. Nic nie jest cały czas czarne albo cały czas białe. Nic nie jest ciągle piękne i idealne. I nic nie jest ciągle zepsute i ułomne.

O tym właśnie musimy pamiętać.